Peptydy w pielęgnacji cery.

Peptydy w kosmetykach to temat, który chciałam poruszyć już od bardzo dawna. Problem polega na tym, że jest to niesamowicie szybko rozwijająca się dziedzina, a nie mam dostępu do wszystkich źródeł do jakich chciałabym mieć ;) Chcąc napisać tekst w pełni wyczerpujący temat odkładałam go w nieskończoność, aż w końcu dotarło do mnie, że idąc tą drogą – nigdy go nie opublikuję. Dlatego prezentuję Wam ten tekst wiedząc, że po pierwsze jest to tylko wstęp do tego, co chciałabym tu przedstawić, oraz że zapewne lada moment co najmniej część informacji zdezaktualizuje się… Tym niemniej, mam nadzieję, że przynajmniej na teraz okaże się dla Was wystarczający. Zapraszam :)
Wydaję moje ciężko niezarobione pieniądze, czyli coś jakby wishlista.

Dziś wpis na luzie ;) Mam nadzieję, że się Wam spodoba, a przy okazji niezmiennie proszę o wypełnianie i udostępnianie mojej ankiety (klik!). 

Za każdą pomoc dziękuję! <3


Kiedy zaczynałam studia, wydawało mi się, że pierwsza pensja po nich to będzie COŚ ;) Planowałam całą ją przehulać, może wydać na designerską torebkę albo wymarzony zegarek od Michaela Korsa. Na szczęście wywietrzało mi to już z głowy i żadnych romantycznych gestów tego typu nie planuję, ale marzy mi się coś innego: spełniać stopniowo takie mniejsze zachcianki, które chodzą mi po głowie nieraz od lat. O ile pieniędzy od rodziców nie miałabym serca wydać na takie rzeczy, o tyle moją własną krwawicę czemu nie? Kto bogatemu zabroni? ;D

Dziś chciałabym Wam pokazać kilka rzeczy, które w tej chwili znajdują się w mojej ścisłej czołówce wymarzonych drobiazgów. Pokażę je Wam w kolejności z grubsza chronologicznej, żebyście zobaczyły jak długo potrafię chodzić koło zakupu, jeśli wydaję się sobie nie dość godna na daną rozpustę ;)

 

1. Krem pod oczy: Mizon, Snail Repair Eye Cream

Data zakochania: wakacje (?) 2013

Ten krem wypatrzyłam wieki temu u Alinki: klik! Skład jest taki, że zapragnęłam go od razu. Od tamtej pory przerobiłam dziesiątki preparatów pod oczy, a jednak to o tym dalej myślę i prędzej czy później na pewno będę chciała skonfrontować moje oczekiwania z rzeczywistością.

Do kupienia: np. na Triny (klik!), ale ogólnie łatwo go znaleźć – uważajcie tylko na podróbki!


2. Myjka: Dermofuture, szczoteczka soniczna do oczyszczania twarzy


Data zakochania: 2014 r.?

Tak naprawdę to na początku zakochałam się nie w tej myjce, tylko oczywiście w modelu Foreo Luna, który szturmem zdobył blogosferę (jak mi się zdaje) w 2014 roku. Już wtedy wiedziałam, że to powinno być coś dla mnie: dokładne oczyszczanie, masaż, wiecie - wszystko co lubię. I jeszcze nie tak dawno temu wymieniłabym tu pewnie Lunę, a nie produkt Dermofuture, ale filmik Czarszki (klik!) przekonał mnie, że jednak dla mnie lepsza będzie ta właśnie wersja. Dermofuture jest większa, ma większą powierzchnię z wypustkami i zamiast „dzióbka” jest bardziej spłaszczona. Ja chcę, żeby moje mycie przebiegało maksymalnie szybko i dlatego rozglądać będę się właśnie za tą. Tylko że za zieloną :D

Do kupienia: wszędzie ;) na przykład tutaj: zielona (klik!),  różowa (klik!)



3. Książka: „Chirurgia plastyczna w Twoich rękach”


Data zakochania: luty 2015 r.

O książce przeczytałam u Azjatyckiego Cukru ponad dwa lata temu w jednym z jej wielu wpisów na temat masażu: klik! Jak wiecie, jestem ogromną fanką tej formy pielęgnacji. Nic dziwnego, że tej książki zapragnęłam od razu i jestem przekonana, że w końcu na pewno ją kupię. A wtedy będzie się działo ;)

Do kupienia: na Azjatyckim Bazarze (klik!) oraz pewnie w azjatyckiej części internetu ;)


4. Krem: Sederma, Retises 0.5% Forte, Regenerujący Krem Przeciwzmarszczkowy


Data zakochania: maj 2016 r.

Pamiętam jak dziś, że o kremie przeczytałam w komentarzu pod tekstem Ziemoliny z bloga Kosmostolog (klik!). O samym kremie możecie poczytać na stronie producenta, a ja podsumuję tylko: zawiera 0,5% retinolu, propionian retinylu 0,22%, roztwór oligopeptydu palmitylu 6%, glukozyd askorbylu 1%, kwas bosweliowy 1%, a nawet glikoproteiny z Oceanu Antarktycznego 1% (cokolwiek to jest ;D). Jeśli czytacie moje teksty na temat pielęgnacji anti-aging (przeciwstarzeniowej) [klik!] to wiecie, że to jest wszystko co kocham. Kremu jeszcze nie miałam, a przed jego zastosowaniem wypadałoby zahartować cerę jego bratem z tej samej serii o mniejszym stężeniu retinolu, ale docelowo ten właśnie kosmetyk chciałabym wprowadzić do swojej pielęgnacji na stałe.

Do kupienia: w aptekach internetowych i stacjonarnych, najtaniej chyba tutaj: (klik!)


5. Makijaż: Annabelle Minerals, Primer PRETTY NEUTRAL


Data zakochania: listopad 2016 r.

Tak naprawdę troszkę kłamię – w listopadzie to ja się dopiero dowiedziałam o istnieniu tego produktu z bloga Kolorowo i Pachnąco (klik!). Dopiero później mój mózg połączył kropki i dotarło do mnie, że skoro podstawowym składnikiem tego pudru/primera jest zielona glinka, to powinien delikatnie gasić różowe tony – a jest to coś, z czym walczę ;) Jak wiecie z opisu mojej cery (klik!), mam na policzkach stale rozszerzone naczynka, które nie spędzają mi snu z powiek, ale jednak istnieją ;P Natomiast przede wszystkim stosuję na twarz mocne kosmetyki, na które reaguję czasem zaczerwienieniem, a czasem wręcz podrażnieniem (w poprzednim poście przeczytacie jak radzę sobie z podrażnieniami skóry!). W każdym razie, zaróżowiona jestem często, a ostatnimi czasy w ogóle nie chce mi się używać podkładu. Taki naturalny, zdrowy i może nawet neutralizujący te różowe tony primer to byłoby coś dla mnie stworzonego. Tak czuję.

Do kupienia: na przykład tutaj (klik!)

*

Tak lista prezentuje się dzisiaj, 27.03 Anno Domini 2017. Znam siebie i wiem, że ja stosunkowo łatwo zapalam się do fajnych składowo kosmetyków, namiętnie dodaję wszelkie zakładki do niezliczonych folderów, bez mała wzdycham do kosmetyków nocami i więdnę z tęsknoty ;) a potem… zapominam. Na horyzoncie pojawia się coś fajniejszego, ciekawszego. Ja się edukuję i odkrywam, że nie wszystko złoto co się świeci. Albo całkiem zmieniam swoje cele, a co za tym idzie – potrzebne do ich realizacji środki. Słowem, bywa różnie. Natomiast za wyjątkiem primera Annabelle, wokół wymienionych tutaj produktów chodzę od roku albo i dłużej (rekordzista – CZTERY lata), więc pewnie marne szanse, żeby coś mi się tutaj odmieniło, dopóki ich nie wypróbuję. I wtedy albo skonsumuję to uczucie, albo… czar pryśnie </3

Jak Wy podchodzicie do zakupów? Co jest na Waszych wishlistach? Jeśli macie takie posty na blogach, koniecznie podeślijcie je w komentarzach :) A jeśli pytałyście o coś pod poprzednimi postami i nie dostałyście odpowiedzi, wklejcie swoje pytania pod tym postem :)

Pozdrowionka!
A.


Jak wprowadzam do pielęgnacji agresywne kosmetyki? Moja pierwsza pomoc w podrażnieniach.

Potencjalnie agresywne kosmetyki to częsty bohater tekstów na Kosmeologice. Każda z nas zapewne intuicyjnie domyśla się o co może mi chodzić, ale gdybyście chciały konkretniejszej definicji – miałabym z nią duży problem. Zapewne niejedną z nas zdziwiłoby to, że osobiście wliczam do tej grupy między innymi kosmetyki naturalne. Tymczasem najczęściej są one napakowane roślinnymi ekstraktami, które potrafią być silnymi alergenami, a dodatkowo często konserwuje się je wysuszającym i drażniącym alkoholem. Zwierzę się Wam, że rosyjskie kosmetyki uczuliły mnie i podrażniły tyle razy, że już praktycznie zaprzestałam testowania ich.

Inną kategorią będą tu wszelkie kwasy, które są jednym z moich ulubionych składników w pielęgnacji. Bez dwóch zdań wliczam też tutaj retinol i jego pochodne, retinoidy. W zależności od rodzaju i stężeń, zarówno kwasy jak i retinoidy mogą powodować złuszczanie naskórka, które wystawia bezbronną skórę na działanie środowiska zewnętrznego. Profesjonalista dobierający nam tę czy inną kurację powinien pouczyć nas o prawidłowej pielęgnacji zaognionej skóry, ale pewnego stopnia podrażnienia czy wysuszenia może nie udać nam się uniknąć.

Jak wspominałam w metryczce dotyczącej mojej cery, moja skóra jest wrażliwa. Nie najwrażliwsza na świecie, ale jednak potrafiąca sprawiać sporo problemów. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę ilość aktywnych/agresywnych składników przeze mnie stosowanych ;) Dlatego podrażnienie cery to dla mnie nie pierwszyzna. Ale mam swoje sposoby na to, by zminimalizować jego ryzyko oraz by możliwie najlepiej je przetrwać. Porozmawiajmy więc :)


Dobór kosmetyku


Zacznijmy od doboru samego kosmetyku. Dla mnie, wrażliwca, bardzo ważne jest by w miarę możliwości wybierać produkty z możliwie najkrótszym INCI. Oczywiście czasami jest to niemożliwe, a w sporadycznych przypadkach wręcz błędne (gdy zrezygnujemy z fajnego kosmetyku na rzecz jakiejś totalnej bidy), ale reguła typu „mniej znaczy więcej” potrafi tu wiele pomóc.


Wprowadzenie do codziennego schematu


Ważny jest czas. Najlepszym momentem na wszelkie eksperymenty z nowymi kosmetykami jest piątek, po którym większość z nas ma weekend, podczas którego mamy dwa dni na łagodzenie ewentualnych problemów.

W związku z tym w naszym „dniu zero” wykonajmy próbę uczuleniową. Nowym kosmetykiem posmarujmy niedużą powierzchnię w mało widocznym miejscu – pod brodą, za uchem… Będzie ona naszym pierwszym wskaźnikiem czy w kosmetyku nie ma na przykład czegoś, na co mamy silne uczulenie.

Jeśli nic się nie stało, warto znowu poczekać do piątku i tym razem pokryć kosmetykiem obszar twarzy. Jeśli mamy cerę mieszaną/tłustą, to mamy tu trochę szczęścia: nasza tłustsza strefa T jest odporniejsza niż normalne czy wręcz suche policzki i może posłużyć nam jako „następny poziom sprawdzający” ;) To znaczy, jeśli po próbie uczuleniowej wstrzymamy się z wysmarowaniem całej twarzy i kosmetyk wypróbujemy tylko na strefie T. W przypadku cery normalnej/suchej zalecałabym nałożenie kosmetyku na przykład na samą brodę i dalszą obserwację.

Jeśli w dalszym ciągu jest wszystko git, nie ma śladów podrażnienia, to już połowa sukcesu. W kolejny piątek smarujemy całą twarz i... obserwujemy. Jeśli nic się nie dzieje, po tygodniu musimy zastanowić się jak szybko chcemy zwiększać częstotliwość stosowania danego kosmetyku w naszym urodowym schemacie. Możemy zacząć od dwóch razy w tygodniu, zwiększając pomału do 2, 3, 4 razy – czyli do stosowania co drugi dzień, a potem jeszcze częściej. To jak sobie ustalimy to nasza sprawa, w której decyzję podejmujemy na własne ryzyko. Nie muszę chyba mówić, że im bardziej wrażliwa jest nasza cera i im silniejszy środek stosujemy, tym wolniejsze tempo polecam :) Aha, no i koniecznie przestrzegamy zaleceń producenta! Jeśli produkt jest do stosowania dwa razy w tygodniu albo wymaga stosowania filtrów, należy tego bezwzględnie przestrzegać.




Ups… jednak podrażnienie. Co teraz?


No niestety, stało się – cera się wkurzyła. Nie wiem jak u Was, ale odkąd przestałam eksperymentować z rosyjską pielęgnacją twarzy to 90% tych podrażnień mam na własne życzenie. Jak widzicie, w proponowanym przeze mnie schemacie od „dnia zero”, w którym wykonujemy próbę uczuleniową do momentu kiedy używamy produktu choćby co drugi dzień, może minąć nawet miesiąc albo i więcej, a mi czasem nie starcza cierpliwości :< Jak się wtedy ratuję?

Po pierwsze, odstawiam podejrzany kosmetyk. A najlepiej wszystkie kosmetyki poza jakimś niezbędnym minimum: u mnie takim resetującym zestawem są sprawdzone żele do twarzysprawdzone toniki. W połączeniu z łagodzącym podrażnienia kremem daje mi to siły na przetrwanie okresu gojenia się. Zamiast toniku może sprawdzić się też znany nam wcześniej (!) hydrolat, a zamiast zwykłego żelu – któraś ze specjalistycznych emulsji typu Cetaphil czy Physiogel.

Po drugie, często nawilżam cerę łagodzącym podrażnienia kremem. Moim absolutnym faworytem jest tu krem Latopic, który już nie raz uratował mi tyłek i który niezmiennie polecam. Takim produktem kultowym jest krem Avène, Cicalfate Repair Cream, który u mnie akurat nie sprawdził się jakoś urzekająco, więc przy jakiejś dużej obniżce na dermokosmetyki w Super Pharm skusiłam się na drugi produkt z tej serii: Avène, Cicalfate Post-Acte Skin-Repair Emulsion. Ten produkt przeznaczony jest do kuracji cer podrażnionych właśnie po zabiegach… ale niestety, dla mnie jest za lekki. Dodatkowo w obu produktach Avène szukam tej samej cechy co w Latopicu, czyli choćby lekkiego działania przeciwświądowego – ale niestety bez skutku. Wiem jednak, że Cicalfate ma swoje ogromne grono zagorzałych wielbicieli, więc warto spróbować go choćby w przypadku gdy Latopic nie spełnia naszych oczekiwań.




Po trzecie, idę do apteki (chociaż jako wrażliwiec mam zwykle swoje zapasy w apteczce...). Jeśli jest bardzo źle, łączę leki miejscowe i doustne.

Doustnie w alergiach skórnych stosuje się głównie leki przeciwhistaminowe I generacji, które jednak mogą powodować senność, więc osobiście kupuję po prostu coś z leków II generacji, najczęściej Amertil (cetyryzynę). Małe, niestety średnio opłacalne cenowo opakowania są dostępne do recepty, a jeśli chciałybyście się w takowe wyposażyć na wszelki wypadek, zapytajcie o pomoc farmaceutę albo lekarza.

W kwestii stosowania miejscowego, mam jeden podstawowy apel: dziewczyny, nie nakładajmy maści sterydowych na twarz :( Ja wiem, że Hydrocort można kupić bez recepty, i że w ulotce piszą, że w ramach absolutnej konieczności można. Ale pamiętajmy, że sterydy stosowane na skórę powodują zaniki, rozstępy, a nawet posterydowe zapalenie skóry czy trądzik posterydowy. Więc umówmy się, że ta absolutna konieczność równa się jesteśmy w afrykańskiej dżungli i jeśli się nie posmarujemy, to zadrapiemy się na śmierć.

W (prawie) każdej innej sytuacji możemy bez recepty kupić w aptece maść/żel z lekiem przeciwhistaminowym typu Fenistil czy Foxill. A w skrajnych przypadkach idziemy po prostu do lekarza, który może nam przepisać fantastyczny (choć bardzo drogi) preparat z lekiem z zupełnie innej grupy niż sterydy: maść to Protopic, krem to Elidel. Protopic dostałam na najgorsze uczulenie w moim życiu i będę go wychwalać po wsze czasy ;) A sterydy miejscowe mają swoje wskazania, w których korzyści wielokrotnie przewyższają ryzyko i to jest zupełnie inna kwestia.




Malować się czy się nie malować?


Moim zdaniem nie jest to wcale takie łatwe pytanie. Najłatwiej jest odpowiedzieć, że nie: im mniej na skórze tym lepiej, dajmy jej dojść do siebie.

Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, że cienka warstewka sprawdzonego hipoalergicznego podkładu stanowi dodatkową barierę oddzielającą skórę od niekorzystnych warunków zewnętrznych, o czym wspominałam w tym antycznym już tekście. Jeśli takiego sprawdzonego produktu nie mamy, ideałem wydają się tu być produkty mineralne, a kwestii pudrów – te wszystkie sypkie, naturalne, jednoskładnikowe pudry takie jak ryżowy, perłowy, jedwabny i wiele innych. U mnie niedoścignionym ideałem pozostaje maranta trzcinowata  #loveforever

Czyli malować się czy nie? Myślę, że najbezpieczniej będzie mi napisać: nie wiem. Ja akurat najbardziej na świecie lubię stosować otulający krem Latopic, po którym nie czuję potrzeby tej dodatkowej ochrony, więc w 99% przypadków nakładam korektor pod oczy i matuję krem regenerujący pudrem, a podkład pomijam, chyba że plamy są wyjątkowo czerwone lub duże. Może mój przykład kogoś zainspiruje ;)

Dałabym głowię, że miałam wspomnieć jeszcze o czymś, ale… za nic nie mogę sobie przypomnieć. W razie czego dokonam edycji tekstu :) Jeśli miałyście do mnie w ostatnim czasie jakieś pytania, zadajcie je teraz tutaj – pomału wracam do normalnej internetowej aktywności ;)


Ściskam!
Ania

PS. W dalszym ciągu proszę Was o wypełnianie mojej ankiety. Głos każdej z Was, która była kiedyś u dermatologa, jest dla mnie bardzo cenny. Jeśli ją gdzieś udostępnicie - dajcie znać, będę miała u Was poważny dług! LINK DO ANKIETY: TUTAJ!
Share week 2017, czyli kto może wpłynąć na przemądrzałego uparciucha.
Kotów i miłości w internecie nigdy dość!


Jeśli jesteście ze mną trochę dłużej, to być może pamiętacie mój post napisany w ramach -> Share Week 2016.

Ponieważ tamten tydzień polecajek zbiegł się z wpisem Anwen o ulubionych blogach włosowych, motywem przewodnim mojego tekstu stały się wówczas także blogi o tej tematyce – chociaż jak wiecie, do rankingu Andrzeja Tucholskiego zgłosiłam ostatecznie trzy zupełnie inne miejsca.

Tym razem chciałabym ugryźć temat od zupełnie innej strony.

Bez owijania w bawełnę: jestem uparta. Nie kryję się z tym, możecie nawet o tym przeczytać w moim blogowym powitaniu w zakładce „O mnie”. Jako córka nauczycielki mam tendencje do przemądrzałości, przekonania o poprawności własnego zdania i dydaktycznego tonu nawet w zupełnie luźnej rozmowie. Nie wiem, jak moi przyjaciele to znoszą, ale zasługują z tego tytułu na medal ;)



Żeby przekonać mnie do czegoś, z czym się nie zgadzam, nie wystarczy mieć rację. To byłoby za proste ;) Trzeba jeszcze umieć ją przedstawić, bo inaczej potrafię się zaprzeć jak osioł, za pomocą paru erystycznych argumentów zbić rozmówcę z pantałyku i z dumą gimbusa uznać, że wygrałam kolejną potyczkę. No cóż.

W dzisiejszym wpisie chciałabym wyróżnić blogi, które w taki czy inny sposób zmieniły mój sposób myślenia. Niektóre w sprawach przyziemnych, inne w bardzo ważkich. Ale jest tu jeden wspólny mianownik: na te „zmieniające życie” wpisy na początku zareagowałam alergicznie. Jednak niczym kropli drążącej skałę autorkom udało się sprawić, że w moim światopoglądzie coś się zmieniło. Kategoryczne „nie, nie, nie!!!” zmieniło się najpierw w „A gdyby tak…?”, a potem w konkretne działania. Wiecie, w przypadku takiego uparciucha jak ja to naprawdę nie byle co.

Moje nominacje do Share Week 2017


Zacznijmy lekko. To znaczy najpierw moment powagi: ekologia jest dla mnie bardzo ważna. Od lat wkurzam wszystkich współlokatorów gasząc po nich światła, w moim plecaku prędzej zabraknie parasola niż szmacianej torby na zakupy i tak dalej. Ale istnieją rzeczy, które znajdują się dla mnie w strefie dla ekoświrusów, z którymi jest mi zupełnie nie po drodze. Jest jednak blogerka, która metodycznie i systematycznie opisuje swoje eko-podejście do życia. Swoimi wpisami przesuwa niektóre rzeczy z tej mojej „sfery dla świrów” do szarej strefy przejściowej, aż w końcu do rzeczy normalnie akceptowalnych. Idealnym przykładem będą tu... wielorazowe płatki kosmetyczne. Kiedy zobaczyłam je u Bogusi z Piękno i Minimalizm po raz pierwszy, uznałam to za jedną z głupszych rzeczy jakie świat wymyślił. A teraz sama takich używam i nie wyobrażam sobie powrotu do produkowania takiej góry odpadów, które są po prostu zbędne.

http://pieknoiminimalizm.blogspot.com/


Pozostańmy w temacie ekologii. Wiecie co jest ważne poza śmieciami? Zasoby naturalne. A sposobem na fantastyczne marnotrawienie ich jest… produkcja mięsa. Na obrazowym przykładzie: wyprodukowanie kilograma białka zwierzęcego w porównania do kilograma białka sojowego wymaga 12x większej powierzchni ziemi, 13x więcej paliw kopalnych i 15x więcej wody. Jako osoba, która do niedawna jadła mięso w czterech posiłkach dziennie, codziennie przez sześć dni w tygodniu, mam na swoim sumieniu mnóstwo zmarnowanej w ten sposób wody i wyprodukowanych gazów cieplarnianych. Na ten moment nie wyobrażam sobie przejścia na dietę wegetariańską, ale… coś mi się jednak udało. Udało mi się wygospodarować drugi (poza piątkiem) dzień bezmięsny, a w pozostałe dni jem mięso tylko raz dziennie. Odżywiam się tak już od kilku miesięcy i żyję! A osobą, która sprawiła, że ten czas nie był dla mnie udręką jest oczywiście Marta Dymek z bloga Jadłonomia oraz inni wege blogerzy, którym z tego miejsca serdecznie dziękuję! Tak naprawdę powinnam tu nominować ich wszystkich, a przede wszystkim te blogerki, które pokazały mi, że nawet zadeklarowana mięsotarianka jak ja może zachwycić się odpowiednio przygotowanym tofu czy wegańskim smalcem i wprowadzić u siebie choć kilka jarskich dni.

http://www.jadlonomia.com/



Z tych samych powodów co rok temu (oraz kilku innych) zagłosuję też na Asię Glogazę z bloga Styledigger.com. W zeszłym roku byłam na etapie zachwytu jej podejściem do ubrań i dopiero na koniec uzasadnienia napomknęłam o jej podejściu do... życia, tak po prostu. Dziś znacznie chętniej czytam i inspiruję się tym, że Asia tak pięknie w nosie ma konwenanse i zwyczajnie żyje po swojemu. Jest to podejście, które podzielam i które chciałabym w sobie pielęgnować, a blog Styledigger to idealne ku temu miejsce.

http://styledigger.com/


I na koniec Kasia Czajka, czyli Zwierz Popkulturalny. W shareweekowym wpisie sprzed roku wspomniałam o jedenastu blogach, ale głosy mogłam oddać tylko na trzy i Zwierz znalazł się wówczas w tym gronie niejako „kosztem” między innymi wspomnianej wyżej Asi. W tym roku zamienię dziewczyny miejscami, to jest zagłosuję na Styledigger, a Zwierz dostanie „honorową wzmiankę”, bo nie mogło jej w tym tekście zabraknąć. W bardzo ważnym dla mnie wpisie (do przeczytania tutaj!) napisała tak:
Powiem szczerze, zawsze kiedy widzę komentarz dziewczyn, które radośnie odcinają się od tego krzyku i tupnięcia robi mi się przykro. Nie dlatego, że uważam iż nie mają prawa do swoich poglądów. Raczej dlatego, że nie dostrzegają jak nam wszystkim to szkodzi.
I wiecie co? Ja byłam tą dziewczyną. I zrobiło mi się wtedy tak strasznie, strasznie wstyd, ale kurczę - był to pierwszy kroczek z wielu. Nie powiem, żebym podzielała wszystkie Zwierza poglądy czy nawet gust kulturalny, ale nie o to tu chodzi! Opuszczenie swojej bańki informacyjnej (czy bańki filtrującej – jak zwał, tak zwał) wychodzi mi tylko na dobre. I Wam też wyjdzie.


http://zpopk.pl/


Teraz pytanie do Was, a nawet dwa: czy zdarza się Wam zmieniać zdanie/poglądy pod wpływem blogów? Jeśli tak, to jakich? Polećcie mi je i swoje inne ulubione blogi również, także te urodowe są mile widziane :)

Blogerki (szczególnie te urodowe!), wyzywam Was! Podzielcie się tym kogo czytacie, kto Was edukuje, kto bawi, a kto inspiruje. Linki możecie podrzucić mi nawet w komentarzu, żebym nie przeoczyła wpisów u Was :)

Pozdrawiam ciepło
Ania


Miodowe SPA, czyli zastosowanie miodu w pielęgnacji


Cześć! Miło że wpadłaś :) Jeśli jeszcze nie wypełniłaś mojej ankiety, kliknij tutaj! i odpowiedz na kilka krótkich pytań o Twoich dotychczasowych kontaktach z dermatologami. Z góry dziękuję!


Pielęgnacja cery czy włosów z użyciem miodu chyba nikogo już nie dziwi, ale jeśli mnie znacie to wiecie już jaką słabość mam do takich syntetycznych wpisów, zbierających różne rozsiane w internecie i poza nim informacje. Jeśli inny bloger dany aspekt opisał w dobry i wyczerpujący sposób, nie mam bólu tyłka o wrzucenie linka „do konkurencji”, więc we wpisach tych możecie odkryć też innych godnych uwagi autorów :) Jeśli ich nie kojarzycie, to szczególnie polecam Wam:

Dziś na warsztat bierzemy miód. Jest to wyjątkowo wdzięczny temat, bo jest on naprawdę unikalną mieszanką składników i z tego powodu ma bardzo szerokie zastosowanie w pielęgnacji.


Miód jako substancja nawilżająca


Po pierwsze miód jest silnym humektantem, czyli substancją nawilżającą. Podobnie jak znane nam aloes, siemię lniane czy kwas hialuronowy wiąże wilgoć i w połączeniu z odrobiną okluzji (substancji, które nie pozwolą nawilżeniu „uciec” ze skóry) efekt jest wręcz spektakularny. Musimy tu jednak pamiętać o dwóch ważnych rzeczach:

1. Humektanty tego rodzaju bez wspomnianej wyżej odpowiedniej okluzji wyciągną wodę z włosów czy skóry zamiast je nawilżać. Należy mieć to na uwadze szczególnie przy stosowaniu czystego miodu i/lub nakładaniu go na dłuższy czas.

2. Humektanty w pielęgnacji włosów są o tyle trudne do zastosowania, że należy pamiętać przy nich o równowadze PEH oraz o odpowiednim punkcie rosy. Nie jest to nic bardzo trudnego, ale jeśli mamy suche włosy i skupiamy się głównie na ich nawilżaniu, to musimy robić to umiejętnie :)

Mikrozłuszczanie miodem


Po drugie, miód zawiera w sobie pewne (niskie!) stężenia kwasów (szczególnie glukonowego), co w połączeniu z informacją z punktu następnego czyni miód bardzo ciekawym składnikiem w pielęgnacji cery mieszanej, tłustej i łatwo zanieczyszczającej się. Przyczynia się do tego także fakt, że drugim po żelazie najpowszechniej występującym w miodzie minerałem jest cynk – znany ze swoich antytrądzikowych właściwości.

Miód antybakteryjnie


Po trzecie, miód nie lubi się z bakteriami. Powszechnie wiadomo, że poza przetrwalnikami Clostridium botulinum, żadna bakteria nie potrafi w nim przetrwać ani go zepsuć. Postuluje się też bakteriobójcze właściwości samego miodu. Ilość i siła dowodów na to mogłaby być większa, ale wstępnie zapowiada się to bardzo obiecująco, szczególnie w przypadku miodu manuka i zawartego w nim glioksalu. Niektóre badania wskazują nawet na skuteczność miodu wobec wieloopornego szczepu gronkowca złocistego MRSA (klik!) oraz Streptococcus pyogenes (klik!). Kolejny punkt dla miodu w pielęgnacji cery tłustej czy nawet trądzikowej.



Na marginesie, obiektem wielu badań jest skuteczność miodu w procesach gojenia się skóry. Działanie antybakteryjne, immunomodulacyjne i wspomagające naprawdę uszkodzeń doprowadziły do powstania takich cudów jak miody typu MEDIHONEY® , czyli o medycznej jakości, sterylności i odpowiedniej postaci.

Wszystkie wyżej wymienione powody sprawiają, że miód jest niezwykle ciekawym składnikiem w pielęgnacji praktycznie każdego typu cery oraz włosów. Może zacznijmy właśnie od nich!

Miód w pielęgnacji włosów


Są dwa najfajniejsze sposoby zastosowania miodu na włosy: miodowanie włosów oraz wzbogacanie miodem masek/odżywek do włosów. Jeśli nie chcemy rozjaśnienia naszych włosów, to lepiej trzymać się tej drugiej metody ;)

A nikt moim zdaniem nie wymyślił fajniejszego sposobu na taką miodową maseczkę niż nasza czarownicująca Wiedźma. Na początku włosomaniactwa moim głównym problemem nie było jak u większości zniszczenie włosów, tylko ich potworne wysuszenie. Głęboko nawilżająca kuracja Wiedźmy to coś, co przy regularnym stosowaniu odmieniło ich wygląd o 180 stopni. Wielbię ten przepis od lat i będę go polecać po wsze czasy ;)

Z zupełnie przeciwnej strony, totalną nowością w mojej pielęgnacji włosów jest ich miodowanie. O nim z kolei przeczytacie u Hedonistki. Dokładnie tak jak Daria pisze, włosy po nałożeniu miodu są sztywne i posklejane, ale wszystko spłukuje się jak marzenie. Jest to też dla mnie sposób na zużycie nielubianych odżywek – aktualnie jest to L’Oreal Elseve, Arginine Resist, która z moimi włosami nie robi zupełnie nic poza osłabianiem skrętu ;) Samo miodowanie stosuję jako zastrzyk nawilżenia dla włosów i z zainteresowaniem wypatruję efektu rozjaśnienia włosów. Jeśli się pojawi, na pewno dowiecie się jako pierwsze! Mioduję włosy miodem cynamonowym z Pasieki Dębowej (klik!) i ciekawa jestem czy cynamon nie nada im ciepłych refleksów…

Z kronikarskiego obowiązku dodam, że miodem można myć włosy. Podobno. Bo ja się nie odważyłam ze względu na używanie stylizatorów do włosów, których taki szampon nie zmyłby na pewno ;)

Zdjęcia bez obróbki, światło dzienne: po lewej przy zachmurzeniu, po prawej gdy wyszło trochę słońca.
Jak widać, odżywka Elseve rozkręca mi włosy nawet przy takim zastosowaniu. :<

Miód w pielęgnacji cery


W kwestii pielęgnacji skóry miód to prawdziwy wielozadaniowiec: znany składnik peelingów i maseczek, sprawdza się też do… mycia twarzy. Poważnie.

Warto podkreślić, że miód nie zawiera ani detergentów, ani emolientów, więc nie nadaje się do demakijażu. Ale do samego mycia jak najbardziej! Pisało o tym wiele znanych blogerek: od Aliny, przez BHC, aż po Klaudynę, której tekst polecam Wam najbardziej. 

Ja do twarzy nie odważyłam się zastosować mojego cynamonowego miodu ze względu na ryzyko podrażnienia mojej wrażliwej cery. Poza tym mycie miodem trwa zaledwie chwilkę i szkoda by mi było na to takiego cuda (w przypadku włosów jednak siedzi na nich te dwie godziny…).

Mycie twarzy miodem stosuję dwa razy w tygodniu, konkretnie tylko w weekendy. W pozostałe dni noszę makijaż, który zmywam żelem do twarzy i nie umiem zmotywować się do tego, by potem umyć ją jeszcze raz za pomocą miodu. Natomiast w weekendy mycie twarzy miodem jest jak znalazł!

Oczyścić cerę miodem możemy także przez peeling. Myślę, że każda z nas musiała kiedyś robić jakiś domowy scrub z kuchennych składników, więc na pewno wiecie jakie drobinki lubicie najbardziej :) Moja cera kocha korund i o dziwo, całkiem lubi się z fusami kawy. Tak więc dodanie do nich odrobinki miodu i na przykład oliwy z oliwek daje mi peeling idealny! Oczywiście nic nie przebije dla mnie wygody i efektywności peelingów enzymatycznych, ale raz na parę tygodni mam dużą potrzebę poczuć na skórze jakieś bardziej szorstkie drobinki – i wtedy peelingi domowe są tym, czego szukam :)



Miód jest też jednym z najbardziej popularnych składników domowych maseczek. Wspomniałam o nim na przykład w tekście o awaryjnych maseczkach, które z kuchennych składników możemy zrobić w każdej chwili (klik!). Innym genialnym zastosowaniem miodu jest dodanie go do maseczki glinkowej, co sprawi że będzie ona zasychała na twarzy dużo wolniej, a co za tym idzie – będzie wymagała znacznie rzadszego spryskiwania wodą, co bywa upierdliwe. Bardzo Wam ten patent polecam :)

W drogeriach mamy też dziesiątki produktów z miodem. Jeśli jesteście jego fankami, w INCI szukajcie „Mel” albo „Mel Extract” – to bardzo ważne! Szczególnie w przypadku tanich żeli pod prysznic czy mydeł z etykietą podpisaną „Mleko i miód” często gęsto okazuje się, że chodzi o ZAPACH miodu, a nie jego faktyczną obecność w składzie kosmetyku...

Jeśli chodzi o typowo dostępne żele do mycia z miodem, to szczególnie fajnie wygląda Odżywczy żel myjący Vianek. W internecie możemy kupić jeszcze żel Lass Róża & Miód albo na przykład żel do mycia z miodem Dabur Vatika Dermoviva.

W przypadku toniku wybór mamy nieco większy. Stacjonarnie kojarzę go raczej tylko z hibiskusowego toniku Sylveco, za którym osobiście nie przepadam mimo, iż ma on swoje fanki.  Ja, jeśli już, wybrałabym albo tonik Born to Bio „Dzika Róża”, albo L'Erbolario Kwas Hialuronowy, łagodny tonik do twarzy albo nawet coś ze sklepu z produktami opartymi o miody manuka.

Co ciekawe, jeśli chodzi o jakieś fajne kremy do twarzy z miodem, to w głowie mam kompletną pustkę. Jeśli coś kojarzycie, podrzućcie tu koniecznie :) Ja od siebie wspomnę jeszcze o trzech interesujących produktach:

  • miodowym mydle do ciała i włosów z serii Kąpiel Agafii (klik!)
  • bio-serum do twarzy Miód i Propolis (Orientana) (klik!)
  • nawilżający koktajlu do twarzy 3w1 – Nacomi, Aqua hydra skin (klik!)

Słówko na koniec: pamiętajmy, że miód to częsty alergen. Zanim zastosujemy go na twarz trzeba koniecznie wykonać próbę alergiczną i jeśli cokolwiek wzbudzi nasz niepokój - zrezygnować. W razie czego zajrzyjcie do mojego tekstu -> o najlepszych alternatywnych metodach oczyszczania cery i wybierzcie coś stamtąd!

Udanych eksperymentów,
Ania

Jemy sezonowo: mujaddara. Rozgrzewający hit tej zimy :)

Mujaddara, soczewica i oryginalny izraelski gragger, bo święto Purim już za pasem!

Dziś przychodzę do Was z przepisem. Przepisem nie byle jakim, bo mowa o daniu, które w ciągu ostatnich paru miesięcy uratowało mi tyłek. Kilka składników, nie za wiele roboty, a efektem jest ogromny sagan pełen pysznego, rozgrzewającego jedzenia idealnego na zimową porę.

Mujaddara (znana też jako  majadra, mejadra, moujadara, mudardara czy megadarra, wymawiamy mudżadra) to danie kuchni libańskiej, które poznałam w Izraelu. Przepis wygrzebał mój chłopak na izraelskim blogu kulinarnym – oryginalny post znajdziecie tutaj (klik!).

W tym daniu zawiera się odbicie wszystkich najważniejszych okoliczności, które sprawiły, że kuchnia izraelska (niekoniecznie żydowska!) jest jedyna w swoim rodzaju. Oczywiście, dania żydowskie odcisnęły na niej swoje piętno, co widać po cechach wspólnych większości popularnych izraelskich dań, które z zasady:
  • nie zawierają wieprzowiny,
  • nie łączą nabiału z mięsem,
  • wymagają lub zyskują na długim gotowaniu na małym ogniu.

Ta ostatnia cecha wynika z tego, że w Szabat osoby szczególnie poważnie podchodzące do religii nie powinny wykonywać żadnej pracy – a za tę uznaje się także gotowanie, ba! nawet włączenie światła :) To zupełnie inna interpretacja Pisma niż nasze chrześcijańskie powstrzymywanie się od prac niekoniecznych w niedzielę. Podejście to doprowadziło do upowszechnienia takich przepisów, które wymagają lub dobrze znoszą długie siedzenie na małym gazie kuchenki czy w piekarniku. Hitem jest tutaj jachnun (dżachnun), czyli typ wypieku z ciasta podobnego do francuskiego, które zostawia się w piekarniku na 90-100 stopniach Celsjusza na całą noc. Do brytfanny można dorzucić kilka surowych jajek, które po tych kilku godzinach będą ugotowane na twardo, a ich białko – brązowawe. Nie jest to dokładnie to samo, co słynne izraelskie huevos haminados, ale bardzo blisko tego :)

Inną ważną (a dla dzisiejszego wpisu wręcz kluczową) kwestią jest tutaj niesamowita mieszanka kulturowa, jaką stanowią mieszkańcy Izraela. Po odrodzeniu tego państwa nieco ponad 50 lat temu, Żydzi z całego świata zjechali się do Ziemi Świętej przynosząc ze sobą między innymi wpływy kultur, w których dotąd mieszkali. W kuchnię izraelską wkomponowały się dania irańskie, libańskie, syryjskie i wiele, wiele innych. Tym sposobem prezentowana dziś przeze mnie mujaddara oryginalnie wywodzi się z Libanu, ale jest też daniem kuchni izraelskiej :)



Najbardziej podstawowy przepis na mujaddarę to ryż, soczewica i karmelizowana cebula. O tym, jak osiągnąć ten efekt i cały przepis znajdziecie na blogu Chilli, czosnek i oliwa (klik!), a u mnie pomysł na wersję „na bogatości” ;)

Składniki:

  • 3 szklanki brązowego ryżu
  • szklanka zielonej soczewicy
  • 1 kilogram piersi z kurczaka
  • 2 duże cebule
  • 3 marchewki
  • 1 litr wody
  • 1 łyżeczka kurkumy
  • ¼ szklanki oleju rzepakowego
  • sól do smaku


Mujaddara z kurczakiem i marchewką


1. Soczewicę należy zalać wodą na co najmniej pięć godzin – ja robię to na noc.
2. Pokroić kurczaka w kosteczkę, cebulę w piórka, marchew zetrzeć na tarce na dużych oczkach.
3. W dużym garnku z grubym dnem rozgrzać olej i wrzucić cebulę. Na bardzo małym ogniu smażyć pod przykryciem ok. 20 minut co jakiś czas mieszając. Potem zdjąć pokrywkę i smażyć dalej, aż zrobi się w kolorze taka karmelowo-złocista. U mnie to zwykle około 20-25 minut.
4. W międzyczasie po odpowiednim czasie namaczania odsączyć soczewicę, wrzucić do garnka i zalać wodą nieco ponad jej poziom. Zagotować i na małym gazie pod przykryciem gotować jeszcze 15-20 minut. Po tym czasie wodę od soczewicy odlać do naczynia, jeśli wyszło mniej niż pół litra to jeszcze rozcieńczyć do tej objętości i zachować na później.
5. Do skarmelizowanej cebuli dorzucić kurczaka, podsmażyć chwilę do białości.
6. Wsypać ryż i przez trzy minuty smażyć mieszając.
7. Dodać soczewicę i marchewki, wymieszać.
8. Wlać litr wody oraz pół litra wody po gotowaniu soczewicy, dodać kurkumę i posolić wedle uznania (u mnie jedna łyżka stołowa), wymieszać i zagotować.
9. Przykryć garnek i na najmniejszym gazie przez 20 minut lub do miękkości ryżu. Po zakończeniu gotowania zgasić kuchenkę i nie zdejmować pokrywki z garnka jeszcze przez kwadrans. Potem mujaddara jest gotowa do podania. Be’teavon, smacznego!

W przepisie dokonałam kilku zmian – oryginalnie było w nim tylko pół kilo piersi, a ponadto ryż jaśminowy i czarna soczewica, której chyba nie widuję w naszych sklepach. Tymczasem zieloną można dostać nawet w Biedronce ;) No a z brązowym ryżem wszystko jest zdrowsze, innego już praktycznie nie kupuję.

Zmierzch w Jerozolimie

Co jest takiego fajnego w tym daniu?

Przede wszystkim, dla mnie jest to receptura na OSIEM solidnych porcji obiadowych. Na składniki zrzucam się z przyjaciółką, u której mieszkam, a potem każda z nas ma robienie obiadu z głowy na cztery dni. Czasem jedną-dwie porcje mrożę na czarną godzinę, a czasem (np. gdy mam więcej pracy na uczelni lub poza) korzystam ze świętego spokoju jaki dają mi porcje na cały tydzień – piątek to u mnie dzień bezmięsny, więc się nie liczy ;) Tak więc jest to dla mnie przepis naprawdę ratujący tyłek.


Ta mujaddara nie wygląda może zbyt spektakularnie, ale jest przepyszna i pożywna. Według Fitatu jedna ósma z podanych w przepisie proporcji ma około 518 kcal, z czego 31 g białka, 17 g tłuszczy i 66 g węglowodanów – głównie złożonych w postaci brązowego ryżu :) Dobrze smakuje na zimno (pakuję ją w pudełko na zajęcia), jeszcze lepiej po podgrzaniu, syci na długo. Nie wymaga właściwie żadnych niesamowitych składników, ba! założę się, że połowa z Was ma wszystkie ingrediencje w domu już teraz ;) A z kolei w zimie dobrze sprawdziło się to, że nie wymaga kupowania jakichś tekturowych warzyw z importu czy szklarni tylko nasze polskie marchewki :) 

Polecam serdecznie, a jeśli ją zrobicie – dajcie znać jak wrażenia! :)

A jeśli jeszcze nie wypełniałyście mojej ankiety (klik!)... to poświęćcie mi tych parę minut i dajcie znać co myślicie na ten ważny, trudny temat. Dziękuję <3
Cienie do powiek dla początkujących, część 5.: modelujemy, konturujemy, kombinujemy... Popularne typy makijażu oka.


Jak używać cieni do powiek gdy nasze oczy są małe, blisko rozstawione albo głęboko osadzone? Możemy nakładać cienie w dowolny możliwy sposób, ale który będzie ten dobry?

To nie są pytania, na które można udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Tak naprawdę jedyną zasadą, jaką powinnyśmy się kierować jest... brak zasad. Jeśli uważasz, że w czymś wyglądasz czy czujesz się dobrze, pieprz te wszystkie reguły i po prostu noś to, co Ci się podoba. Możesz jak Amy Winehouse wypracować sobie swój makijaż-znak rozpoznawczy, który na każdym innym będzie wyglądał nie na miejscu, a na Tobie jak druga skóra. Możesz jak Melanie Martinez bawić się make-upem i zmieniać się jak kameleon, z jednej zwariowanej stylizacji w kolejną. Możesz wszystko. #mejkapkołczing Ale nie no, poważnie. Nie daj sobie wmówić, że coś musisz albo czegoś nie możesz. To tylko makijaż, zmywasz go codziennie.

Jeśli masz w sobie tę fantazję i żądzę eksperymentów, nie potrzebujesz mnie ani tego wpisu :) Nie jest Ci to potrzebne, bo ten tekst jest o schematach: tych tradycyjnych, tych trochę nowszych, tych zupełnie współczesnych i czasem dość odważnych, ale mimo wszystko schematach. Takie klasyczne typy makijażu mają jedną niepodważalną zaletę: są sprawdzone na tysiącach kobiet, które nosiły je przed nami :) Tak więc z góry możemy przewidzieć, że najpewniej ten czy inny typ makijażu w danej grupie doskonale podkreśli naturalne atuty, a w innej grupie lepiej ominąć go szerokim łukiem, bo z dużym prawdopodobieństwem wyrządzi więcej szkody niż pożytku.


Jak działa makijaż oczu?


Do zrozumienia skąd wzięły się wszystkie poniższe wskazówki, przypomnijmy sobie bardzo ogólne reguły rządzące makijażem oczu:

  • ciemne kolory optycznie „cofają” dany obszar, pomniejszają go;
  • jasne kolory przeciwnie: wysuwają na pierwszy plan, powiększają;
  • delikatne, płynne, rozmyte granice i gradienty powiększają;
  • ostro odcięte linie pomniejszają;
  • cienie o wykończeniach błyszczących (brokatowe, metaliczne, perłowe) mają właściwości podobne do cieni o jasnych kolorach;
  • więc oczywiście maty czy satyny zachowają się w tym względzie jak kolory ciemne.

Taki jest mechanizm działania cieni, ale równie ważne (jeśli nie ważniejsze!) jest ustalenie co właściwie chcemy naszym makijażem osiągnąć.

W takim najbardziej typowym podejściu chodzi nam o harmonię; o to, co przez ludzkie mózgi pojmowane jest jako atrakcyjne. I chociaż gusta są oczywiście różne, to najogólniej można powiedzieć, że powszechnie za ładne uważa się oczy: symetryczne, duże, migdałowe, o rozstawie szerokości jednego oka, typowo osadzone, z bogatą oprawą w postaci firanki rzęs i pasujących do nich brwi. Dlatego jeśli mamy takie oczy, to możemy bardzo szaleć z ich makijażem zanim „zaburzymy” ich proporcje; a jeśli w budowie naszych oczu coś mocno odstaje od tych ogólnych standardów – często chcemy zacząć od optycznej korekcji tej cechy.


Podsumujmy więc:


cieniami do powiek możemy się bawić, wyrażać siebie,
traktować wręcz jak biżuterię dobieraną do stroju czy humoru

i/lub

de facto konturować nimi oczy podkreślając ich zalety
czy korygując to, co nam się w nich nie podoba.


Tak więc mając przed oczami nasz cel oraz odpowiednie środki w postaci teoretycznej wiedzy i paru cieni, w które mogłyście zaopatrzyć się podczas lektury -> poprzednich postów z niniejszej serii, możemy zabrać się za eksperymenty.

Świetną bazą do ćwiczeń w zabawie makijażem jest tworzenie własnych wariacji na temat klasycznych metod aplikacji cieni do powiek. Ponieważ żadne schematy znalezione w sieci nie spodobały mi się do końca, przygotowałam dla Was moje własne ;)

Najmodniejsze typy makijażu



Typ pierwszy, czyli ponadczasowe budowanie gradientu w kształcie wachlarza. Jak osiągnąć ten efekt pisałam w poprzednich częściach cyklu, szczególnie w -> części drugiej, w której m. in. po raz pierwszy wprowadziłam pojęcie outer V. To prosty makijaż idealny do nauki blendowania, łączenia ze sobą kolorów, szukania idealnych dla siebie rozwiązań na kwestię makijażu dolnej powieki i ogólnie zbierania pierwszych makijażowych szlifów ;) Dobrze wykonany będzie pasował każdemu, a potrafi zająć niecałe pięć minut.


Typ drugi, czyli nieustająco popularne smokey eyes. Co bloger/tutorial, to inna definicja i wykonanie przydymionego oka. Dla mnie idealne smokey to takie, w którym najciemniejszy kolor tak naprawdę zastępuje nam ten średni z powieki ruchomej i buduje zdecydowaną większość makijażu. Rozjaśnienie wewnętrznych kącików czy plama koloru poniżej załamania są oczywiście jak najbardziej okej, ale niech pierwsze skrzypce zagra tu coś naprawdę głębokiego.



Typ trzeci, czyli cut crease (oraz jego wariant full crease): ten efekt najłatwiej osiągnąć przez narysowanie ciemną kredką (lub ciemnym cieniem za pomocą precyzyjnego pędzelka) linii dokładnie w miejscu załamania i rozblendowaniu jej w górę. Poniżej nakładamy nasz kolor bazowy, który ma wyraźnie odciąć się od ciemnego cienia powyżej załamania. Naszą rysowaną linię możemy połączyć z outer V i tą drogą zejść wprost na dolną powiekę, by dopełnić/domknąć ten rodzaj makijażu i osiągnąć efekt full crease widoczny na rysunku.


Typ czwarty: pionowy gradient zwany też kaskadą. Popularny szczególnie w Azji, bo fantastycznie wygląda na powiekach typu monolid (bez załamania). Pamiętajmy, że także wśród nas taka budowa oczu zdarza się i nie jest ona zarezerwowana tylko dla Azjatek ;) Kolor najjaśniejszy blendujemy wysoko, średni niżej (na przykład do załamania), a ciemnym trzymamy się blisko linii rzęs.


Typ piąty to makijaż, którego w polskim internecie nie kojarzę, a który za granicą nosi miano snowglobe. Wiem, że dla wielu z nas przyciemnienie wewnętrznego kącika będzie herezją, ale są typy oczu na których wygląda to szczególnie fajnie - o czym za chwilę ;) Oczywiście naszym celem jest uzyskanie płynnych przejść między kolorami, a na rysunku pozwoliłam sobie to mocniej odgraniczyć dla większej przejrzystości.

Konturowanie oczu

Ponieważ ja w dalszym ciągu nie mam przede wszystkim sprzętu, ale też czasu i umiejętności do zrobienia dobrych zdjęć makijaży, postanowiłam ponownie „oddać głos” lepszym ode mnie. Tym razem zamiast pożyczać ich zdjęcia, odeślę Was do konkretnych tekstów i filmów u najbardziej kompetentnych osób, jakie znam.

Jak malować oczy niesymetryczne


Temat oczy niesymetrycznych jest trudny do opisania w skrócie, bo po pierwsze - nikt z nas nie ma idealnie symetrycznej twarzy i wskazanie palcem kto ma tak naprawdę wyraźnie niesymetryczne oczy jest trudne; a po drugie: ta zauważalna asymetria u każdego będzie wyglądała trochę inaczej. Różnica w wielkości oczu, ich położeniu, opadaniu powiek - każdy wariant będziemy korygować inaczej. Ale filmik Pixiwoo to garść naprawdę solidnych wskazówek, na których możemy oprzeć się na samym początku :)

Makijaż małych oczu



Ten filmik wyczerpuje dla mnie temat w stu procentach. Aly w ogóle bardzo ciekawie nagrywa i polecam cały jej kanał, ale to chyba jedyny materiał do którego naprawdę wracam, bo zawsze o którymś triku zapomnę ;)

Makijaż okrągłych oczu



Ja akurat uważam, że okrągłe oczy są super i często maluję kreski tak, żeby oko optycznie skrócić i tym sposobem zaokrąglić ;) Ale rozumiem, że za panowania wszechobecnego kociego oka wiele z nas chciałoby swoje oko wydłużyć, co jest oczywiście do zrobienia. Zapraszam do obejrzenia filmu eksperta ;)

Makijaż oczu blisko i szeroko rozstawionych



Oczy szeroko rozstawione nie są problemem, który na polskich ulicach widywałabym zbyt często, ale w razie czego - Agnieszka dobrze tłumaczy co i jak. Przy takich oczach świetnie sprawdzi się też wspomniany wcześniej makijaż metodą snowglobe.

Oczy blisko rozstawione widuję o wiele częściej i choć o nich w filmiku też jest mowa, to gdybyśmy czuły jakiś niedosyt - przysięgam, że blogi i YouTube pękają w szwach od materiałów. Genialny post na ten temat popełniła też dawno temu Alina (klik!).

Makijaż oczu wypukłych



O oczach wypukłych jest mnóstwo świetnych materiałów, ale powyższy filmik spodobał mi się szczególnie. SmashinBeauty najpierw nagrała materiał o powiększaniu oczu (klik!), po czym pokazała jak w kilku ruchach przekształcić go w makijażu pomniejszający i cofający wypukłe oczy. Daje do myślenia! Inny świetny wpis na ten temat zrobiła kiedyś Ala: klik!

Makijaż oczu głęboko osadzonych


W makijażu głęboko osadzonych oczu połową sukcesu jest nałożenie na górną powiekę jasnych kolorów, dołożenie do tego kreski i połówek sztucznych rzęs, które otworzą oczy i wysuną je do przodu. Ale nie znaczy, że nie można dodać tu dodatkowych elementów, co świetnie widać u KatOsu - na powiece oka głęboko osadzonego jak najbardziej może się coś "zadziać" ;)

*

Ale, ale. Pamiętajmy, że korekcja tak zwanych defektów to tylko jedna strona medalu. Defekty można mieć w poważaniu. Można też owe defekty na co dzień „korygować” odpowiednim konturowaniem, ale na większe wyjścia sięgać po coś bardziej szalonego. To my decydujemy o tym, w czym dobrze się czujemy. Oczywiście, super jest znać budowę własnego oka i podstawowe zasady rządzące makijażem, bo można wkomponować je we własne gusta czy potraktować jako inspirację czy punkt wyjścia do szukania własnej drogi. Więc jeśli niniejszy wpis przyda się choć jednej z Was, moja misja została wykonana! ;)

Traktujecie makijaż jako wyrażanie siebie czy jako narzędzie do korekty tego, co Wam się w sobie nie całkiem podoba? Jak najbardziej lubicie się malować? 

Jeśli macie pytania nawet niezwiązane z postem – dajcie znać! :)

Pozdrawiam serdecznie
 Ania


PS. A jeśli jeszcze nie wypełniałyście mojej ankiety - zajrzyjcie TUTAJ! Głos każdej osoby, która kiedykolwiek była u dermatologa się liczy :)

Copyright © 2016 Kosmeologika , Blogger