Peptydy w kosmetykach to temat, który chciałam poruszyć
już od bardzo dawna. Problem polega na tym, że jest to niesamowicie szybko
rozwijająca się dziedzina, a nie mam dostępu do wszystkich źródeł do jakich
chciałabym mieć ;) Chcąc napisać tekst w pełni wyczerpujący temat odkładałam go
w nieskończoność, aż w końcu dotarło do mnie, że idąc tą drogą – nigdy go nie
opublikuję. Dlatego prezentuję Wam ten tekst wiedząc, że po pierwsze jest to
tylko wstęp do tego, co chciałabym tu przedstawić, oraz że zapewne lada moment
co najmniej część informacji zdezaktualizuje się… Tym niemniej, mam nadzieję,
że przynajmniej na teraz okaże się dla Was wystarczający. Zapraszam :)
piątek, 31 marca 2017
poniedziałek, 27 marca 2017
Wydaję moje ciężko niezarobione pieniądze, czyli coś jakby wishlista.
Dziś wpis na luzie ;) Mam nadzieję, że się Wam spodoba, a przy okazji niezmiennie proszę o wypełnianie i udostępnianie mojej ankiety (klik!).
Za każdą pomoc dziękuję! <3
Kiedy zaczynałam studia, wydawało mi się, że pierwsza pensja
po nich to będzie COŚ ;) Planowałam całą ją przehulać, może wydać na designerską
torebkę albo wymarzony zegarek od Michaela Korsa. Na szczęście wywietrzało mi
to już z głowy i żadnych romantycznych gestów tego typu nie planuję, ale marzy
mi się coś innego: spełniać stopniowo takie mniejsze zachcianki, które chodzą
mi po głowie nieraz od lat. O ile pieniędzy od rodziców nie miałabym serca
wydać na takie rzeczy, o tyle moją własną krwawicę czemu nie? Kto bogatemu
zabroni? ;D
Dziś chciałabym Wam pokazać kilka rzeczy, które w tej chwili
znajdują się w mojej ścisłej czołówce wymarzonych drobiazgów. Pokażę je Wam w
kolejności z grubsza chronologicznej, żebyście zobaczyły jak długo potrafię
chodzić koło zakupu, jeśli wydaję się sobie nie dość godna na daną rozpustę ;)
1. Krem pod oczy: Mizon, Snail Repair Eye Cream
1. Krem pod oczy: Mizon, Snail Repair Eye Cream
Data zakochania: wakacje (?) 2013
Ten krem wypatrzyłam wieki temu u Alinki: klik! Skład jest taki, że zapragnęłam go od razu. Od tamtej pory
przerobiłam dziesiątki preparatów pod oczy, a jednak to o tym dalej myślę i prędzej czy później na pewno będę chciała skonfrontować moje oczekiwania z rzeczywistością.
Do kupienia: np. na Triny (klik!), ale ogólnie łatwo go
znaleźć – uważajcie tylko na podróbki!
2. Myjka: Dermofuture, szczoteczka soniczna do oczyszczania twarzy
Data zakochania: 2014 r.?
Tak naprawdę to na początku zakochałam się nie w tej myjce,
tylko oczywiście w modelu Foreo Luna, który szturmem zdobył blogosferę (jak mi się zdaje)
w 2014 roku. Już wtedy wiedziałam, że to powinno być coś dla mnie: dokładne oczyszczanie,
masaż, wiecie - wszystko co lubię. I jeszcze nie tak dawno temu wymieniłabym tu
pewnie Lunę, a nie produkt Dermofuture, ale filmik Czarszki (klik!) przekonał
mnie, że jednak dla mnie lepsza będzie ta właśnie wersja. Dermofuture jest
większa, ma większą powierzchnię z wypustkami i zamiast „dzióbka” jest bardziej
spłaszczona. Ja chcę, żeby moje mycie przebiegało maksymalnie szybko i dlatego
rozglądać będę się właśnie za tą. Tylko że za zieloną :D
3. Książka: „Chirurgia plastyczna w Twoich rękach”
Data zakochania: luty 2015 r.
O książce przeczytałam u Azjatyckiego Cukru ponad dwa lata
temu w jednym z jej wielu wpisów na temat masażu: klik! Jak wiecie, jestem ogromną fanką tej formy pielęgnacji. Nic dziwnego, że tej
książki zapragnęłam od razu i jestem przekonana, że w końcu na pewno ją kupię.
A wtedy będzie się działo ;)
Do kupienia: na Azjatyckim Bazarze (klik!) oraz pewnie w azjatyckiej części internetu ;)
4. Krem: Sederma, Retises 0.5% Forte, Regenerujący Krem Przeciwzmarszczkowy
Data zakochania: maj 2016 r.
Pamiętam jak dziś, że o kremie przeczytałam w komentarzu pod
tekstem Ziemoliny z bloga Kosmostolog (klik!). O samym kremie możecie poczytać na stronie producenta, a ja podsumuję tylko:
zawiera 0,5% retinolu, propionian retinylu 0,22%, roztwór oligopeptydu
palmitylu 6%, glukozyd askorbylu 1%, kwas bosweliowy 1%, a nawet glikoproteiny
z Oceanu Antarktycznego 1% (cokolwiek to jest ;D). Jeśli czytacie moje teksty
na temat pielęgnacji anti-aging (przeciwstarzeniowej) [klik!] to wiecie, że to jest wszystko co kocham. Kremu jeszcze nie miałam, a przed
jego zastosowaniem wypadałoby zahartować cerę jego bratem z tej samej serii o mniejszym
stężeniu retinolu, ale docelowo ten właśnie kosmetyk chciałabym wprowadzić do swojej pielęgnacji
na stałe.
Do kupienia: w aptekach internetowych i stacjonarnych,
najtaniej chyba tutaj: (klik!)
5. Makijaż: Annabelle Minerals, Primer PRETTY NEUTRAL
Data zakochania: listopad 2016 r.
Tak naprawdę troszkę kłamię – w listopadzie to ja się
dopiero dowiedziałam o istnieniu tego produktu z bloga Kolorowo i Pachnąco
(klik!). Dopiero później mój mózg połączył kropki i dotarło do mnie, że skoro
podstawowym składnikiem tego pudru/primera jest zielona glinka, to powinien delikatnie
gasić różowe tony – a jest to coś, z czym walczę ;) Jak wiecie z opisu mojej
cery (klik!),
mam na policzkach stale rozszerzone naczynka, które nie spędzają mi snu z
powiek, ale jednak istnieją ;P Natomiast przede wszystkim stosuję na twarz mocne
kosmetyki, na które reaguję czasem zaczerwienieniem, a czasem wręcz
podrażnieniem (w poprzednim poście przeczytacie jak radzę sobie z podrażnieniami skóry!). W każdym razie, zaróżowiona jestem często, a ostatnimi czasy w ogóle nie chce
mi się używać podkładu. Taki naturalny, zdrowy i może nawet neutralizujący te różowe tony
primer to byłoby coś dla mnie stworzonego. Tak czuję.
Do kupienia: na przykład tutaj (klik!)
Tak lista prezentuje się dzisiaj, 27.03 Anno Domini 2017.
Znam siebie i wiem, że ja stosunkowo łatwo zapalam się do fajnych składowo kosmetyków, namiętnie dodaję
wszelkie zakładki do niezliczonych folderów, bez mała wzdycham do
kosmetyków nocami i więdnę z tęsknoty ;) a potem… zapominam. Na horyzoncie pojawia
się coś fajniejszego, ciekawszego. Ja się edukuję i odkrywam, że nie wszystko
złoto co się świeci. Albo całkiem zmieniam swoje cele, a co za tym idzie –
potrzebne do ich realizacji środki. Słowem, bywa różnie. Natomiast za wyjątkiem
primera Annabelle, wokół wymienionych tutaj produktów chodzę od roku albo i
dłużej (rekordzista – CZTERY lata), więc pewnie marne szanse, żeby coś mi się
tutaj odmieniło, dopóki ich nie wypróbuję. I wtedy albo skonsumuję to uczucie,
albo… czar pryśnie </3
Jak Wy podchodzicie do zakupów? Co jest na Waszych wishlistach?
Jeśli macie takie posty na blogach, koniecznie podeślijcie je w komentarzach :) A jeśli pytałyście o coś pod poprzednimi postami i nie dostałyście odpowiedzi, wklejcie swoje pytania pod tym postem :)
Pozdrowionka!
A.
czwartek, 23 marca 2017
Jak wprowadzam do pielęgnacji agresywne kosmetyki? Moja pierwsza pomoc w podrażnieniach.
Potencjalnie agresywne kosmetyki to częsty bohater tekstów na Kosmeologice. Każda z nas zapewne intuicyjnie domyśla się o co może mi chodzić, ale gdybyście chciały konkretniejszej definicji – miałabym z nią duży problem. Zapewne niejedną z nas zdziwiłoby to, że osobiście wliczam do tej grupy między innymi kosmetyki naturalne. Tymczasem najczęściej są one napakowane roślinnymi ekstraktami, które potrafią być silnymi alergenami, a dodatkowo często konserwuje się je wysuszającym i drażniącym alkoholem. Zwierzę się Wam, że rosyjskie kosmetyki uczuliły mnie i podrażniły tyle razy, że już praktycznie zaprzestałam testowania ich.
Inną kategorią będą tu wszelkie kwasy, które są jednym
z moich ulubionych składników w pielęgnacji. Bez dwóch zdań wliczam też tutaj retinol i jego pochodne, retinoidy. W
zależności od rodzaju i stężeń, zarówno kwasy jak i retinoidy mogą powodować
złuszczanie naskórka, które wystawia bezbronną skórę na działanie środowiska
zewnętrznego. Profesjonalista dobierający nam tę czy inną kurację powinien
pouczyć nas o prawidłowej pielęgnacji zaognionej skóry, ale pewnego stopnia
podrażnienia czy wysuszenia może nie udać nam się uniknąć.
Jak wspominałam w metryczce dotyczącej mojej cery,
moja skóra jest wrażliwa. Nie najwrażliwsza na świecie, ale jednak potrafiąca
sprawiać sporo problemów. Zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę ilość
aktywnych/agresywnych składników przeze mnie stosowanych ;) Dlatego podrażnienie cery to dla mnie nie pierwszyzna. Ale mam swoje sposoby na
to, by zminimalizować jego ryzyko oraz by możliwie najlepiej je przetrwać.
Porozmawiajmy więc :)
Dobór kosmetyku
Zacznijmy od doboru samego kosmetyku. Dla mnie, wrażliwca,
bardzo ważne jest by w miarę możliwości wybierać produkty z możliwie
najkrótszym INCI. Oczywiście czasami jest to niemożliwe, a w sporadycznych
przypadkach wręcz błędne (gdy zrezygnujemy z fajnego kosmetyku na rzecz jakiejś
totalnej bidy), ale reguła typu „mniej znaczy więcej” potrafi tu wiele
pomóc.
Wprowadzenie do codziennego schematu
Ważny jest czas. Najlepszym momentem na wszelkie
eksperymenty z nowymi kosmetykami jest piątek, po którym większość z nas ma weekend, podczas którego
mamy dwa dni na łagodzenie ewentualnych problemów.
W związku z tym w naszym „dniu zero” wykonajmy próbę
uczuleniową. Nowym kosmetykiem posmarujmy niedużą powierzchnię w mało widocznym
miejscu – pod brodą, za uchem… Będzie ona naszym pierwszym wskaźnikiem czy w
kosmetyku nie ma na przykład czegoś, na co mamy silne uczulenie.
Jeśli nic się nie stało, warto znowu poczekać do piątku i
tym razem pokryć kosmetykiem obszar twarzy. Jeśli mamy cerę mieszaną/tłustą, to
mamy tu trochę szczęścia: nasza tłustsza strefa T jest odporniejsza niż
normalne czy wręcz suche policzki i może posłużyć nam jako „następny poziom
sprawdzający” ;) To znaczy, jeśli po próbie uczuleniowej wstrzymamy się z wysmarowaniem całej twarzy i kosmetyk
wypróbujemy tylko na strefie T. W przypadku cery normalnej/suchej zalecałabym
nałożenie kosmetyku na przykład na samą brodę i dalszą obserwację.
Jeśli w dalszym ciągu jest wszystko git, nie ma śladów
podrażnienia, to już połowa sukcesu. W kolejny piątek smarujemy całą twarz i... obserwujemy. Jeśli nic się nie dzieje, po tygodniu musimy zastanowić się jak
szybko chcemy zwiększać częstotliwość stosowania danego kosmetyku w naszym
urodowym schemacie. Możemy zacząć od dwóch razy w tygodniu, zwiększając pomału
do 2, 3, 4 razy – czyli do stosowania co drugi dzień, a potem jeszcze częściej.
To jak sobie ustalimy to nasza sprawa, w której decyzję podejmujemy na własne
ryzyko. Nie muszę chyba mówić, że im bardziej wrażliwa jest nasza cera i im
silniejszy środek stosujemy, tym wolniejsze tempo polecam :) Aha, no i koniecznie przestrzegamy zaleceń producenta! Jeśli produkt jest do stosowania dwa razy w tygodniu albo wymaga stosowania filtrów, należy tego bezwzględnie przestrzegać.
Ups… jednak podrażnienie. Co teraz?
No niestety, stało się – cera się wkurzyła. Nie wiem jak u
Was, ale odkąd przestałam eksperymentować z rosyjską pielęgnacją twarzy to 90%
tych podrażnień mam na własne życzenie. Jak widzicie, w proponowanym przeze mnie schemacie od „dnia zero”, w którym
wykonujemy próbę uczuleniową do momentu kiedy używamy produktu choćby co drugi dzień,
może minąć nawet miesiąc albo i więcej, a mi czasem nie starcza cierpliwości
:< Jak się wtedy ratuję?
Po pierwsze, odstawiam podejrzany kosmetyk. A najlepiej
wszystkie kosmetyki poza jakimś niezbędnym minimum: u mnie takim resetującym
zestawem są sprawdzone żele do twarzy i sprawdzone toniki. W
połączeniu z łagodzącym podrażnienia kremem daje mi to siły na przetrwanie
okresu gojenia się. Zamiast toniku może sprawdzić się też znany nam wcześniej
(!) hydrolat, a zamiast zwykłego żelu – któraś ze specjalistycznych emulsji
typu Cetaphil czy Physiogel.
Po drugie, często nawilżam cerę łagodzącym podrażnienia kremem.
Moim absolutnym faworytem jest tu krem Latopic, który już nie raz
uratował mi tyłek i który niezmiennie polecam. Takim produktem kultowym jest
krem Avène, Cicalfate Repair Cream, który u mnie akurat nie sprawdził się jakoś
urzekająco, więc przy jakiejś dużej obniżce na dermokosmetyki w Super Pharm
skusiłam się na drugi produkt z tej serii: Avène, Cicalfate Post-Acte
Skin-Repair Emulsion. Ten produkt przeznaczony jest do kuracji cer
podrażnionych właśnie po zabiegach… ale niestety, dla mnie jest za lekki.
Dodatkowo w obu produktach Avène szukam tej samej cechy co w Latopicu, czyli
choćby lekkiego działania przeciwświądowego – ale niestety bez skutku. Wiem
jednak, że Cicalfate ma swoje ogromne grono zagorzałych wielbicieli, więc warto
spróbować go choćby w przypadku gdy Latopic nie spełnia naszych oczekiwań.
Po trzecie, idę do apteki (chociaż jako wrażliwiec mam zwykle swoje zapasy w apteczce...). Jeśli jest bardzo źle, łączę leki miejscowe i doustne.
Doustnie w alergiach skórnych stosuje się głównie leki
przeciwhistaminowe I generacji, które jednak mogą powodować senność, więc
osobiście kupuję po prostu coś z leków II generacji, najczęściej Amertil
(cetyryzynę). Małe, niestety średnio opłacalne cenowo opakowania są dostępne do recepty,
a jeśli chciałybyście się w takowe wyposażyć na wszelki wypadek, zapytajcie o
pomoc farmaceutę albo lekarza.
W kwestii stosowania miejscowego, mam jeden podstawowy apel:
dziewczyny, nie nakładajmy maści sterydowych na twarz :( Ja wiem, że Hydrocort
można kupić bez recepty, i że w ulotce piszą, że w ramach absolutnej
konieczności można. Ale pamiętajmy, że sterydy stosowane na skórę powodują
zaniki, rozstępy, a nawet posterydowe zapalenie skóry czy trądzik posterydowy.
Więc umówmy się, że ta absolutna konieczność równa się jesteśmy w afrykańskiej
dżungli i jeśli się nie posmarujemy, to zadrapiemy się na śmierć.
W (prawie) każdej innej sytuacji możemy bez recepty kupić w aptece maść/żel z lekiem przeciwhistaminowym typu Fenistil czy Foxill. A w skrajnych przypadkach idziemy po prostu do lekarza, który może nam przepisać fantastyczny (choć bardzo drogi) preparat z lekiem z zupełnie innej grupy niż sterydy: maść to Protopic, krem to Elidel. Protopic dostałam na najgorsze uczulenie w moim życiu i będę go wychwalać po wsze czasy ;) A sterydy miejscowe mają swoje wskazania, w których korzyści wielokrotnie przewyższają ryzyko i to jest zupełnie inna kwestia.
W (prawie) każdej innej sytuacji możemy bez recepty kupić w aptece maść/żel z lekiem przeciwhistaminowym typu Fenistil czy Foxill. A w skrajnych przypadkach idziemy po prostu do lekarza, który może nam przepisać fantastyczny (choć bardzo drogi) preparat z lekiem z zupełnie innej grupy niż sterydy: maść to Protopic, krem to Elidel. Protopic dostałam na najgorsze uczulenie w moim życiu i będę go wychwalać po wsze czasy ;) A sterydy miejscowe mają swoje wskazania, w których korzyści wielokrotnie przewyższają ryzyko i to jest zupełnie inna kwestia.
Malować się czy się nie malować?
Moim zdaniem nie jest to wcale takie łatwe pytanie.
Najłatwiej jest odpowiedzieć, że nie: im mniej na skórze tym lepiej, dajmy jej
dojść do siebie.
Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, że cienka
warstewka sprawdzonego hipoalergicznego podkładu stanowi dodatkową barierę
oddzielającą skórę od niekorzystnych warunków zewnętrznych, o czym wspominałam
w tym antycznym już tekście.
Jeśli takiego sprawdzonego produktu nie mamy, ideałem wydają się tu
być produkty mineralne,
a kwestii pudrów – te wszystkie sypkie, naturalne, jednoskładnikowe pudry takie jak
ryżowy, perłowy, jedwabny i wiele innych. U mnie niedoścignionym ideałem
pozostaje maranta trzcinowata ♥ #loveforever
Czyli malować się czy nie? Myślę, że najbezpieczniej będzie
mi napisać: nie wiem. Ja akurat najbardziej na świecie lubię stosować otulający krem
Latopic, po którym nie czuję potrzeby tej dodatkowej ochrony, więc w 99%
przypadków nakładam korektor pod oczy i matuję krem regenerujący pudrem, a
podkład pomijam, chyba że plamy są wyjątkowo czerwone lub duże. Może mój
przykład kogoś zainspiruje ;)
Dałabym głowię, że miałam wspomnieć jeszcze o czymś, ale… za
nic nie mogę sobie przypomnieć. W razie czego dokonam edycji tekstu :) Jeśli
miałyście do mnie w ostatnim czasie jakieś pytania, zadajcie je teraz tutaj –
pomału wracam do normalnej internetowej aktywności ;)
Ściskam!
Ania
PS. W dalszym ciągu proszę Was o wypełnianie mojej ankiety. Głos każdej z Was, która była kiedyś u dermatologa, jest dla mnie bardzo cenny. Jeśli ją gdzieś udostępnicie - dajcie znać, będę miała u Was poważny dług! LINK DO ANKIETY: TUTAJ!
czwartek, 16 marca 2017
Share week 2017, czyli kto może wpłynąć na przemądrzałego uparciucha.
![]() |
Kotów i miłości w internecie nigdy dość! |
Jeśli jesteście ze mną trochę dłużej, to być może pamiętacie
mój post napisany w ramach -> Share Week 2016.
Ponieważ tamten tydzień polecajek zbiegł się z wpisem Anwen
o ulubionych blogach włosowych, motywem przewodnim mojego tekstu stały się
wówczas także blogi o tej tematyce – chociaż jak wiecie, do rankingu Andrzeja Tucholskiego zgłosiłam ostatecznie trzy zupełnie inne miejsca.
Tym razem chciałabym ugryźć temat od zupełnie innej strony.
Bez owijania w bawełnę: jestem uparta. Nie
kryję się z tym, możecie nawet o tym przeczytać w moim blogowym powitaniu w zakładce „O mnie”. Jako córka nauczycielki mam tendencje do przemądrzałości, przekonania o
poprawności własnego zdania i dydaktycznego tonu nawet w zupełnie luźnej
rozmowie. Nie wiem, jak moi przyjaciele to znoszą, ale zasługują z tego tytułu
na medal ;)
Żeby przekonać mnie do czegoś, z czym się nie zgadzam, nie
wystarczy mieć rację. To byłoby za proste ;) Trzeba jeszcze umieć ją
przedstawić, bo inaczej potrafię się zaprzeć jak osioł, za pomocą paru
erystycznych argumentów zbić rozmówcę z pantałyku i z dumą gimbusa uznać, że
wygrałam kolejną potyczkę. No cóż.
W dzisiejszym wpisie chciałabym wyróżnić blogi, które w taki
czy inny sposób zmieniły mój sposób myślenia. Niektóre w sprawach przyziemnych,
inne w bardzo ważkich. Ale jest tu jeden wspólny mianownik: na te „zmieniające
życie” wpisy na początku zareagowałam alergicznie. Jednak niczym kropli
drążącej skałę autorkom udało się sprawić, że w moim światopoglądzie coś się
zmieniło. Kategoryczne „nie, nie, nie!!!” zmieniło się najpierw w „A gdyby tak…?”, a potem w
konkretne działania. Wiecie, w przypadku takiego uparciucha jak ja to naprawdę nie
byle co.
Moje nominacje do Share Week 2017
Zacznijmy lekko. To znaczy najpierw moment powagi: ekologia jest
dla mnie bardzo ważna. Od lat wkurzam wszystkich współlokatorów gasząc po nich
światła, w moim plecaku prędzej zabraknie parasola niż szmacianej torby na
zakupy i tak dalej. Ale istnieją rzeczy, które znajdują się dla mnie w strefie
dla ekoświrusów, z którymi jest mi zupełnie nie po drodze. Jest jednak blogerka, która
metodycznie i systematycznie opisuje swoje eko-podejście do życia. Swoimi
wpisami przesuwa niektóre rzeczy z tej mojej „sfery dla świrów” do szarej
strefy przejściowej, aż w końcu do rzeczy normalnie akceptowalnych. Idealnym przykładem będą
tu... wielorazowe płatki kosmetyczne. Kiedy zobaczyłam je u Bogusi z Piękno i Minimalizm po raz pierwszy, uznałam to za jedną z głupszych rzeczy jakie świat
wymyślił. A teraz sama takich używam i nie wyobrażam sobie powrotu do
produkowania takiej góry odpadów, które są po prostu zbędne.
http://pieknoiminimalizm.blogspot.com/
Pozostańmy w temacie ekologii. Wiecie co jest ważne poza
śmieciami? Zasoby naturalne. A sposobem na fantastyczne marnotrawienie ich
jest… produkcja mięsa. Na obrazowym przykładzie: wyprodukowanie kilograma białka zwierzęcego w porównania
do kilograma białka sojowego wymaga 12x większej powierzchni ziemi, 13x więcej
paliw kopalnych i 15x więcej wody. Jako osoba, która do niedawna jadła mięso w
czterech posiłkach dziennie, codziennie przez sześć dni w tygodniu, mam na
swoim sumieniu mnóstwo zmarnowanej w ten sposób wody i wyprodukowanych gazów cieplarnianych.
Na ten moment nie wyobrażam sobie przejścia na dietę wegetariańską, ale… coś mi
się jednak udało. Udało mi się wygospodarować drugi (poza piątkiem) dzień bezmięsny, a
w pozostałe dni jem mięso tylko raz dziennie. Odżywiam się tak już od kilku miesięcy i
żyję! A osobą, która sprawiła, że ten czas nie był dla mnie udręką jest
oczywiście Marta Dymek z bloga Jadłonomia oraz inni wege blogerzy, którym z
tego miejsca serdecznie dziękuję! Tak naprawdę powinnam tu nominować ich
wszystkich, a przede wszystkim te blogerki, które pokazały mi, że nawet zadeklarowana
mięsotarianka jak ja może zachwycić się odpowiednio przygotowanym tofu czy wegańskim smalcem i wprowadzić
u siebie choć kilka jarskich dni.
http://www.jadlonomia.com/
Z tych samych powodów co rok temu (oraz kilku innych)
zagłosuję też na Asię Glogazę z bloga Styledigger.com. W zeszłym roku byłam na etapie
zachwytu jej podejściem do ubrań i dopiero na koniec uzasadnienia napomknęłam o
jej podejściu do... życia, tak po prostu. Dziś znacznie chętniej czytam i inspiruję się tym, że
Asia tak pięknie w nosie ma konwenanse i zwyczajnie żyje po swojemu. Jest to
podejście, które podzielam i które chciałabym w sobie pielęgnować, a blog Styledigger to idealne ku temu miejsce.
http://styledigger.com/
I na koniec Kasia Czajka, czyli Zwierz Popkulturalny. W
shareweekowym wpisie sprzed roku wspomniałam o jedenastu blogach, ale głosy
mogłam oddać tylko na trzy i Zwierz znalazł się wówczas w tym gronie niejako „kosztem” między innymi wspomnianej wyżej Asi. W tym roku zamienię dziewczyny miejscami,
to jest zagłosuję na Styledigger, a Zwierz dostanie „honorową wzmiankę”, bo nie
mogło jej w tym tekście zabraknąć. W bardzo ważnym dla mnie wpisie (do przeczytania tutaj!) napisała tak:
Powiem szczerze, zawsze kiedy widzę komentarz dziewczyn, które radośnie odcinają się od tego krzyku i tupnięcia robi mi się przykro. Nie dlatego, że uważam iż nie mają prawa do swoich poglądów. Raczej dlatego, że nie dostrzegają jak nam wszystkim to szkodzi.
I
wiecie co? Ja byłam tą dziewczyną. I zrobiło mi się wtedy tak strasznie,
strasznie wstyd, ale kurczę - był to pierwszy kroczek z wielu. Nie powiem,
żebym podzielała wszystkie Zwierza poglądy czy nawet gust kulturalny, ale
nie o to tu chodzi! Opuszczenie swojej bańki informacyjnej (czy bańki filtrującej – jak zwał, tak zwał) wychodzi mi tylko na dobre. I Wam też
wyjdzie.
http://zpopk.pl/
Teraz pytanie do Was, a nawet dwa: czy zdarza się Wam
zmieniać zdanie/poglądy pod wpływem blogów? Jeśli tak, to jakich? Polećcie mi
je i swoje inne ulubione blogi również, także te urodowe są mile widziane :)
Blogerki (szczególnie te urodowe!), wyzywam Was! Podzielcie się tym kogo czytacie, kto Was edukuje, kto bawi, a kto inspiruje. Linki możecie podrzucić mi nawet w komentarzu, żebym nie przeoczyła wpisów u Was :)
Blogerki (szczególnie te urodowe!), wyzywam Was! Podzielcie się tym kogo czytacie, kto Was edukuje, kto bawi, a kto inspiruje. Linki możecie podrzucić mi nawet w komentarzu, żebym nie przeoczyła wpisów u Was :)
Pozdrawiam ciepło
Ania
niedziela, 12 marca 2017
Miodowe SPA, czyli zastosowanie miodu w pielęgnacji
Cześć! Miło że wpadłaś :) Jeśli jeszcze nie wypełniłaś mojej ankiety, kliknij tutaj! i odpowiedz na kilka krótkich pytań o Twoich dotychczasowych kontaktach z dermatologami. Z góry dziękuję!
Pielęgnacja cery czy włosów z użyciem miodu chyba nikogo już nie dziwi, ale jeśli mnie znacie to wiecie już jaką słabość mam do takich syntetycznych wpisów, zbierających różne rozsiane w internecie i poza nim informacje. Jeśli inny bloger dany aspekt opisał w dobry i wyczerpujący sposób, nie mam bólu tyłka o wrzucenie linka „do konkurencji”, więc we wpisach tych możecie odkryć też innych godnych uwagi autorów :) Jeśli ich nie kojarzycie, to szczególnie polecam Wam:
Dziś na warsztat bierzemy miód. Jest to wyjątkowo wdzięczny
temat, bo jest on naprawdę unikalną mieszanką składników i z tego powodu ma bardzo szerokie zastosowanie w pielęgnacji.
Miód jako substancja nawilżająca
Po pierwsze miód jest silnym humektantem, czyli substancją
nawilżającą. Podobnie jak znane nam aloes, siemię lniane czy kwas hialuronowy
wiąże wilgoć i w połączeniu z odrobiną okluzji (substancji, które nie pozwolą
nawilżeniu „uciec” ze skóry) efekt jest wręcz spektakularny. Musimy tu jednak
pamiętać o dwóch ważnych rzeczach:
1. Humektanty tego rodzaju bez wspomnianej wyżej odpowiedniej okluzji wyciągną wodę z włosów czy skóry zamiast je
nawilżać. Należy mieć to na uwadze szczególnie przy stosowaniu czystego miodu
i/lub nakładaniu go na dłuższy czas.
2. Humektanty w pielęgnacji włosów są o tyle trudne do
zastosowania, że należy pamiętać przy nich o równowadze PEH oraz o odpowiednim
punkcie rosy. Nie jest to nic bardzo trudnego, ale jeśli mamy suche włosy i
skupiamy się głównie na ich nawilżaniu, to musimy robić to umiejętnie :)
Mikrozłuszczanie miodem
Po drugie, miód zawiera w sobie pewne (niskie!) stężenia kwasów
(szczególnie glukonowego), co w połączeniu z informacją z punktu następnego
czyni miód bardzo ciekawym składnikiem w pielęgnacji cery mieszanej, tłustej i
łatwo zanieczyszczającej się. Przyczynia się do tego także fakt, że drugim po
żelazie najpowszechniej występującym w miodzie minerałem jest cynk – znany ze
swoich antytrądzikowych właściwości.
Miód antybakteryjnie
Po trzecie, miód nie lubi się z bakteriami. Powszechnie
wiadomo, że poza przetrwalnikami Clostridium botulinum, żadna bakteria nie
potrafi w nim przetrwać ani go zepsuć. Postuluje się też bakteriobójcze
właściwości samego miodu. Ilość i siła dowodów na to mogłaby być większa, ale
wstępnie zapowiada się to bardzo obiecująco, szczególnie w przypadku miodu manuka
i zawartego w nim glioksalu. Niektóre badania wskazują nawet na skuteczność
miodu wobec wieloopornego szczepu gronkowca złocistego MRSA (klik!) oraz Streptococcus pyogenes (klik!). Kolejny punkt dla miodu w pielęgnacji cery tłustej czy nawet trądzikowej.
Na marginesie, obiektem wielu badań jest skuteczność miodu w
procesach gojenia się skóry. Działanie antybakteryjne, immunomodulacyjne i
wspomagające naprawdę uszkodzeń doprowadziły do powstania takich cudów jak
miody typu MEDIHONEY® , czyli o medycznej jakości, sterylności i
odpowiedniej postaci.
Wszystkie wyżej wymienione powody sprawiają, że miód jest
niezwykle ciekawym składnikiem w pielęgnacji praktycznie każdego typu cery oraz
włosów. Może zacznijmy właśnie od nich!
Miód w pielęgnacji włosów
Są dwa najfajniejsze sposoby zastosowania miodu na włosy:
miodowanie włosów oraz wzbogacanie miodem masek/odżywek do włosów. Jeśli nie
chcemy rozjaśnienia naszych włosów, to lepiej trzymać się tej drugiej metody ;)
A nikt moim zdaniem nie wymyślił fajniejszego sposobu na
taką miodową maseczkę niż nasza czarownicująca Wiedźma. Na początku
włosomaniactwa moim głównym problemem nie było jak u większości zniszczenie
włosów, tylko ich potworne wysuszenie. Głęboko nawilżająca kuracja Wiedźmy to coś, co przy regularnym stosowaniu odmieniło ich wygląd o 180 stopni. Wielbię
ten przepis od lat i będę go polecać po wsze czasy ;)
Z zupełnie przeciwnej strony, totalną nowością w mojej
pielęgnacji włosów jest ich miodowanie. O nim z kolei przeczytacie u Hedonistki. Dokładnie tak jak Daria pisze, włosy po nałożeniu miodu są sztywne i
posklejane, ale wszystko spłukuje się jak marzenie. Jest to też dla mnie sposób
na zużycie nielubianych odżywek – aktualnie jest to L’Oreal Elseve, Arginine
Resist, która z moimi włosami nie robi zupełnie nic poza osłabianiem skrętu ;)
Samo miodowanie stosuję jako zastrzyk nawilżenia dla włosów i z
zainteresowaniem wypatruję efektu rozjaśnienia włosów. Jeśli się pojawi, na
pewno dowiecie się jako pierwsze! Mioduję włosy miodem cynamonowym z Pasieki
Dębowej (klik!) i ciekawa jestem czy cynamon nie nada im ciepłych refleksów…
Z kronikarskiego obowiązku dodam, że miodem można myć włosy.
Podobno. Bo ja się nie odważyłam ze względu na używanie stylizatorów do włosów,
których taki szampon nie zmyłby na pewno ;)
![]() |
Zdjęcia bez obróbki, światło dzienne: po lewej przy zachmurzeniu, po prawej gdy wyszło trochę słońca. Jak widać, odżywka Elseve rozkręca mi włosy nawet przy takim zastosowaniu. :< |
Miód w pielęgnacji cery
W kwestii pielęgnacji skóry miód to prawdziwy
wielozadaniowiec: znany składnik peelingów i maseczek, sprawdza się też do…
mycia twarzy. Poważnie.
Warto podkreślić, że miód nie zawiera ani detergentów, ani
emolientów, więc nie nadaje się do demakijażu. Ale do samego mycia jak
najbardziej! Pisało o tym wiele znanych blogerek: od Aliny, przez BHC, aż po
Klaudynę, której tekst polecam Wam najbardziej.
Ja do twarzy nie odważyłam się zastosować mojego
cynamonowego miodu ze względu na ryzyko podrażnienia mojej wrażliwej cery. Poza
tym mycie miodem trwa zaledwie chwilkę i szkoda by mi było na to takiego cuda
(w przypadku włosów jednak siedzi na nich te dwie godziny…).
Mycie twarzy miodem stosuję dwa razy w tygodniu, konkretnie tylko
w weekendy. W pozostałe dni noszę makijaż, który zmywam żelem do twarzy i nie umiem
zmotywować się do tego, by potem umyć ją jeszcze raz za pomocą miodu. Natomiast
w weekendy mycie twarzy miodem jest jak znalazł!
Oczyścić cerę miodem możemy także przez peeling. Myślę, że
każda z nas musiała kiedyś robić jakiś domowy scrub z kuchennych składników,
więc na pewno wiecie jakie drobinki lubicie najbardziej :) Moja cera kocha
korund i o dziwo, całkiem lubi się z fusami kawy. Tak więc dodanie do nich
odrobinki miodu i na przykład oliwy z oliwek daje mi peeling idealny!
Oczywiście nic nie przebije dla mnie wygody i efektywności peelingów
enzymatycznych, ale raz na parę tygodni mam dużą potrzebę poczuć na skórze
jakieś bardziej szorstkie drobinki – i wtedy peelingi domowe są tym, czego
szukam :)
Miód jest też jednym z najbardziej popularnych składników
domowych maseczek. Wspomniałam o nim na przykład w tekście o awaryjnych maseczkach, które z kuchennych składników możemy zrobić w każdej chwili (klik!). Innym genialnym zastosowaniem miodu jest dodanie go do maseczki glinkowej, co
sprawi że będzie ona zasychała na twarzy dużo wolniej, a co za tym idzie –
będzie wymagała znacznie rzadszego spryskiwania wodą, co bywa upierdliwe.
Bardzo Wam ten patent polecam :)
W drogeriach mamy też dziesiątki produktów z miodem. Jeśli
jesteście jego fankami, w INCI szukajcie „Mel” albo „Mel Extract” – to bardzo
ważne! Szczególnie w przypadku tanich żeli pod prysznic czy mydeł z etykietą
podpisaną „Mleko i miód” często gęsto okazuje się, że chodzi o ZAPACH miodu, a
nie jego faktyczną obecność w składzie kosmetyku...
Jeśli chodzi o typowo dostępne żele do mycia z miodem, to
szczególnie fajnie wygląda Odżywczy żel myjący Vianek. W internecie możemy
kupić jeszcze żel Lass Róża & Miód albo na przykład żel do mycia z miodem
Dabur Vatika Dermoviva.
W przypadku toniku wybór mamy nieco większy. Stacjonarnie
kojarzę go raczej tylko z hibiskusowego toniku Sylveco, za którym osobiście
nie przepadam mimo, iż ma on swoje fanki. Ja, jeśli już, wybrałabym albo tonik Born to Bio „Dzika Róża”,
albo L'Erbolario Kwas Hialuronowy, łagodny tonik do twarzy albo nawet coś ze
sklepu z produktami opartymi o miody manuka.
Co ciekawe, jeśli chodzi o jakieś fajne kremy do twarzy z
miodem, to w głowie mam kompletną pustkę. Jeśli coś kojarzycie, podrzućcie tu koniecznie
:) Ja od siebie wspomnę jeszcze o trzech interesujących produktach:
- miodowym mydle do ciała i włosów z serii Kąpiel Agafii (klik!)
- bio-serum do twarzy Miód i Propolis (Orientana) (klik!)
- nawilżający koktajlu do twarzy 3w1 – Nacomi, Aqua hydra skin (klik!)
Słówko na koniec: pamiętajmy, że miód to częsty alergen. Zanim zastosujemy go na twarz trzeba koniecznie wykonać próbę alergiczną i jeśli cokolwiek wzbudzi nasz niepokój - zrezygnować. W razie czego zajrzyjcie do mojego tekstu -> o najlepszych alternatywnych metodach oczyszczania cery i wybierzcie coś stamtąd!
Udanych eksperymentów,
Ania
czwartek, 9 marca 2017
Jemy sezonowo: mujaddara. Rozgrzewający hit tej zimy :)
![]() |
Mujaddara, soczewica i oryginalny izraelski gragger, bo święto Purim już za pasem! |
Dziś przychodzę do Was z przepisem. Przepisem nie byle
jakim, bo mowa o daniu, które w ciągu ostatnich paru miesięcy uratowało mi
tyłek. Kilka składników, nie za wiele roboty, a efektem jest ogromny sagan
pełen pysznego, rozgrzewającego jedzenia idealnego na zimową porę.
Mujaddara (znana też jako majadra, mejadra, moujadara, mudardara czy megadarra,
wymawiamy mudżadra) to danie kuchni libańskiej, które poznałam w Izraelu.
Przepis wygrzebał mój chłopak na izraelskim blogu
kulinarnym – oryginalny post znajdziecie tutaj (klik!).
W tym daniu zawiera się odbicie wszystkich najważniejszych
okoliczności, które sprawiły, że kuchnia izraelska (niekoniecznie żydowska!) jest jedyna
w swoim rodzaju. Oczywiście, dania żydowskie odcisnęły na niej swoje
piętno, co widać po cechach wspólnych większości popularnych izraelskich dań,
które z zasady:
- nie zawierają wieprzowiny,
- nie łączą nabiału z mięsem,
- wymagają lub zyskują na długim gotowaniu na małym ogniu.
Ta ostatnia cecha wynika z tego, że w Szabat osoby
szczególnie poważnie podchodzące do religii nie powinny wykonywać żadnej pracy
– a za tę uznaje się także gotowanie, ba! nawet włączenie światła :) To
zupełnie inna interpretacja Pisma niż nasze chrześcijańskie powstrzymywanie się od
prac niekoniecznych w niedzielę. Podejście to doprowadziło do
upowszechnienia takich przepisów, które wymagają lub dobrze znoszą długie siedzenie
na małym gazie kuchenki czy w piekarniku. Hitem jest tutaj jachnun (dżachnun),
czyli typ wypieku z ciasta podobnego do francuskiego, które zostawia się w
piekarniku na 90-100 stopniach Celsjusza na całą noc. Do brytfanny można
dorzucić kilka surowych jajek, które po tych kilku godzinach będą ugotowane na
twardo, a ich białko – brązowawe. Nie jest to dokładnie to samo, co słynne
izraelskie huevos haminados, ale bardzo blisko tego :)
Inną ważną (a dla dzisiejszego wpisu wręcz kluczową) kwestią
jest tutaj niesamowita mieszanka kulturowa, jaką stanowią mieszkańcy Izraela.
Po odrodzeniu tego państwa nieco ponad 50 lat temu, Żydzi z całego świata zjechali
się do Ziemi Świętej przynosząc ze sobą między innymi wpływy kultur, w których
dotąd mieszkali. W kuchnię izraelską wkomponowały się dania irańskie,
libańskie, syryjskie i wiele, wiele innych. Tym sposobem prezentowana dziś
przeze mnie mujaddara oryginalnie wywodzi się z Libanu, ale jest też daniem
kuchni izraelskiej :)
Najbardziej podstawowy przepis na mujaddarę to ryż,
soczewica i karmelizowana cebula. O tym, jak osiągnąć ten efekt i cały przepis
znajdziecie na blogu Chilli, czosnek i oliwa (klik!), a u mnie pomysł na
wersję „na bogatości” ;)
Składniki:
- 3 szklanki brązowego ryżu
- szklanka zielonej soczewicy
- 1 kilogram piersi z kurczaka
- 2 duże cebule
- 3 marchewki
- 1 litr wody
- 1 łyżeczka kurkumy
- ¼ szklanki oleju rzepakowego
- sól do smaku
Mujaddara z kurczakiem i marchewką
1. Soczewicę należy zalać wodą na co najmniej pięć godzin –
ja robię to na noc.
2. Pokroić kurczaka w kosteczkę, cebulę w piórka, marchew zetrzeć na tarce na dużych oczkach.
3. W dużym garnku z grubym dnem rozgrzać olej i wrzucić cebulę. Na bardzo małym ogniu smażyć pod przykryciem ok. 20 minut co jakiś czas mieszając. Potem zdjąć pokrywkę i smażyć dalej, aż zrobi się w kolorze taka karmelowo-złocista. U mnie to zwykle około 20-25 minut.
4. W międzyczasie po odpowiednim czasie namaczania odsączyć soczewicę, wrzucić do
garnka i zalać wodą nieco ponad jej poziom. Zagotować i na małym gazie pod
przykryciem gotować jeszcze 15-20 minut. Po tym czasie wodę od soczewicy odlać do naczynia,
jeśli wyszło mniej niż pół litra to jeszcze rozcieńczyć do tej objętości i
zachować na później.
5. Do skarmelizowanej cebuli dorzucić kurczaka, podsmażyć chwilę do białości.
6. Wsypać ryż i przez trzy minuty smażyć mieszając.
7. Dodać soczewicę i marchewki, wymieszać.
8. Wlać litr wody oraz pół litra wody po gotowaniu
soczewicy, dodać kurkumę i posolić wedle uznania (u mnie jedna łyżka stołowa),
wymieszać i zagotować.
9. Przykryć garnek i na najmniejszym gazie przez 20 minut
lub do miękkości ryżu. Po zakończeniu gotowania zgasić kuchenkę i nie zdejmować
pokrywki z garnka jeszcze przez kwadrans. Potem mujaddara jest gotowa do
podania. Be’teavon, smacznego!
W przepisie dokonałam kilku zmian – oryginalnie było w nim
tylko pół kilo piersi, a ponadto ryż jaśminowy i czarna soczewica, której chyba nie
widuję w naszych sklepach. Tymczasem zieloną można dostać nawet w Biedronce ;)
No a z brązowym ryżem wszystko jest zdrowsze, innego już praktycznie nie
kupuję.
![]() |
Zmierzch w Jerozolimie |
Co jest takiego fajnego w tym daniu?
Przede wszystkim, dla mnie jest to receptura na OSIEM
solidnych porcji obiadowych. Na składniki zrzucam się z przyjaciółką, u której
mieszkam, a potem każda z nas ma robienie obiadu z głowy na cztery dni. Czasem
jedną-dwie porcje mrożę na czarną godzinę, a czasem (np. gdy mam więcej pracy
na uczelni lub poza) korzystam ze świętego spokoju jaki dają mi porcje na cały
tydzień – piątek to u mnie dzień bezmięsny, więc się nie liczy ;) Tak więc
jest to dla mnie przepis naprawdę ratujący tyłek.
Ta mujaddara nie wygląda może zbyt spektakularnie, ale jest
przepyszna i pożywna. Według Fitatu jedna ósma z podanych w przepisie proporcji
ma około 518 kcal, z czego 31 g białka, 17 g tłuszczy i 66 g węglowodanów –
głównie złożonych w postaci brązowego ryżu :) Dobrze smakuje na zimno (pakuję
ją w pudełko na zajęcia), jeszcze lepiej po podgrzaniu, syci na długo. Nie wymaga właściwie żadnych niesamowitych składników, ba! założę się, że połowa z Was ma wszystkie ingrediencje w domu już teraz ;) A z kolei w zimie dobrze sprawdziło się to, że nie wymaga kupowania jakichś tekturowych warzyw z importu czy szklarni tylko nasze polskie marchewki :)
Polecam
serdecznie, a jeśli ją zrobicie – dajcie znać jak wrażenia! :)
A jeśli jeszcze nie wypełniałyście mojej ankiety (klik!)... to poświęćcie mi tych parę minut i dajcie znać co myślicie na ten ważny, trudny temat. Dziękuję <3
niedziela, 5 marca 2017
Cienie do powiek dla początkujących, część 5.: modelujemy, konturujemy, kombinujemy... Popularne typy makijażu oka.
Jak używać cieni do powiek gdy nasze oczy są małe, blisko rozstawione albo głęboko osadzone? Możemy nakładać cienie w dowolny możliwy sposób, ale który będzie ten dobry?
To nie są pytania, na które można udzielić jednoznacznej
odpowiedzi. Tak naprawdę jedyną zasadą, jaką powinnyśmy się kierować jest...
brak zasad. Jeśli uważasz, że w czymś wyglądasz czy czujesz się dobrze, pieprz
te wszystkie reguły i po prostu noś to, co Ci się podoba. Możesz jak Amy
Winehouse wypracować sobie swój makijaż-znak rozpoznawczy, który na każdym
innym będzie wyglądał nie na miejscu, a na Tobie jak druga skóra. Możesz jak
Melanie Martinez bawić się make-upem i zmieniać się jak kameleon, z jednej
zwariowanej stylizacji w kolejną. Możesz wszystko. #mejkapkołczing Ale nie no, poważnie. Nie daj sobie wmówić, że coś musisz albo czegoś nie możesz. To tylko makijaż, zmywasz go codziennie.
Jeśli masz w sobie tę fantazję i żądzę eksperymentów, nie
potrzebujesz mnie ani tego wpisu :) Nie jest Ci to potrzebne, bo ten tekst jest
o schematach: tych tradycyjnych, tych trochę nowszych, tych zupełnie
współczesnych i czasem dość odważnych, ale mimo wszystko schematach. Takie
klasyczne typy makijażu mają jedną niepodważalną zaletę: są sprawdzone na
tysiącach kobiet, które nosiły je
przed nami :) Tak więc z góry możemy przewidzieć, że najpewniej ten czy
inny typ makijażu w danej grupie doskonale podkreśli naturalne
atuty, a w innej grupie lepiej ominąć go szerokim łukiem, bo z dużym
prawdopodobieństwem wyrządzi więcej szkody niż pożytku.
Jak działa makijaż oczu?
Do zrozumienia skąd wzięły się wszystkie poniższe wskazówki,
przypomnijmy sobie bardzo ogólne reguły rządzące makijażem oczu:
- ciemne kolory optycznie „cofają” dany obszar, pomniejszają go;
- jasne kolory przeciwnie: wysuwają na pierwszy plan, powiększają;
- delikatne, płynne, rozmyte granice i gradienty powiększają;
- ostro odcięte linie pomniejszają;
- cienie o wykończeniach błyszczących (brokatowe, metaliczne, perłowe) mają właściwości podobne do cieni o jasnych kolorach;
- więc oczywiście maty czy satyny zachowają się w tym względzie jak kolory ciemne.
Taki jest mechanizm działania cieni, ale równie ważne (jeśli
nie ważniejsze!) jest ustalenie co właściwie chcemy naszym makijażem osiągnąć.
W takim najbardziej typowym podejściu chodzi nam o harmonię;
o to, co przez ludzkie mózgi pojmowane jest jako atrakcyjne. I chociaż gusta są
oczywiście różne, to najogólniej można powiedzieć, że powszechnie za ładne uważa się oczy: symetryczne, duże, migdałowe, o rozstawie szerokości jednego oka, typowo osadzone, z bogatą oprawą w postaci firanki rzęs i
pasujących do nich brwi. Dlatego jeśli mamy takie oczy, to możemy bardzo szaleć
z ich makijażem zanim „zaburzymy” ich proporcje; a jeśli w budowie naszych oczu
coś mocno odstaje od tych ogólnych standardów – często chcemy zacząć od
optycznej korekcji tej cechy.
Podsumujmy więc:
cieniami do powiek możemy się bawić, wyrażać siebie,
traktować wręcz jak biżuterię dobieraną do stroju czy humoru
traktować wręcz jak biżuterię dobieraną do stroju czy humoru
i/lub
de facto konturować nimi oczy podkreślając ich zalety
czy korygując to, co nam się w nich nie podoba.
czy korygując to, co nam się w nich nie podoba.
Tak więc mając przed oczami nasz cel oraz odpowiednie środki w postaci teoretycznej wiedzy i paru cieni, w które mogłyście zaopatrzyć się podczas lektury -> poprzednich postów z niniejszej serii, możemy zabrać się za eksperymenty.
Świetną bazą do ćwiczeń w zabawie makijażem jest tworzenie własnych wariacji na temat klasycznych metod aplikacji cieni do powiek. Ponieważ żadne schematy znalezione w sieci nie spodobały mi się do końca, przygotowałam dla Was moje własne ;)
Najmodniejsze typy makijażu
Typ pierwszy, czyli ponadczasowe budowanie gradientu w kształcie wachlarza. Jak osiągnąć ten efekt pisałam w poprzednich częściach cyklu, szczególnie w -> części drugiej, w której m. in. po raz pierwszy wprowadziłam pojęcie outer V. To prosty makijaż idealny do nauki blendowania, łączenia ze sobą kolorów, szukania idealnych dla siebie rozwiązań na kwestię makijażu dolnej powieki i ogólnie zbierania pierwszych makijażowych szlifów ;) Dobrze wykonany będzie pasował każdemu, a potrafi zająć niecałe pięć minut.
Typ drugi, czyli nieustająco popularne smokey eyes. Co bloger/tutorial, to inna definicja i wykonanie przydymionego oka. Dla mnie idealne smokey to takie, w którym najciemniejszy kolor tak naprawdę zastępuje nam ten średni z powieki ruchomej i buduje zdecydowaną większość makijażu. Rozjaśnienie wewnętrznych kącików czy plama koloru poniżej załamania są oczywiście jak najbardziej okej, ale niech pierwsze skrzypce zagra tu coś naprawdę głębokiego.
Typ trzeci, czyli cut crease (oraz jego wariant full crease): ten efekt najłatwiej osiągnąć przez narysowanie ciemną kredką (lub ciemnym cieniem za pomocą precyzyjnego pędzelka) linii dokładnie w miejscu załamania i rozblendowaniu jej w górę. Poniżej nakładamy nasz kolor bazowy, który ma wyraźnie odciąć się od ciemnego cienia powyżej załamania. Naszą rysowaną linię możemy połączyć z outer V i tą drogą zejść wprost na dolną powiekę, by dopełnić/domknąć ten rodzaj makijażu i osiągnąć efekt full crease widoczny na rysunku.
Typ czwarty: pionowy gradient zwany też kaskadą. Popularny szczególnie w Azji, bo fantastycznie wygląda na powiekach typu monolid (bez załamania). Pamiętajmy, że także wśród nas taka budowa oczu zdarza się i nie jest ona zarezerwowana tylko dla Azjatek ;) Kolor najjaśniejszy blendujemy wysoko, średni niżej (na przykład do załamania), a ciemnym trzymamy się blisko linii rzęs.
Typ piąty to makijaż, którego w polskim internecie nie kojarzę, a który za granicą nosi miano snowglobe. Wiem, że dla wielu z nas przyciemnienie wewnętrznego kącika będzie herezją, ale są typy oczu na których wygląda to szczególnie fajnie - o czym za chwilę ;) Oczywiście naszym celem jest uzyskanie płynnych przejść między kolorami, a na rysunku pozwoliłam sobie to mocniej odgraniczyć dla większej przejrzystości.
Konturowanie oczu
Ponieważ ja w dalszym ciągu nie mam przede wszystkim sprzętu,
ale też czasu i umiejętności do zrobienia dobrych zdjęć makijaży, postanowiłam
ponownie „oddać głos” lepszym ode mnie. Tym razem zamiast pożyczać ich zdjęcia,
odeślę Was do konkretnych tekstów i filmów u najbardziej kompetentnych osób,
jakie znam.
Jak malować oczy niesymetryczne
Temat oczy niesymetrycznych jest trudny do opisania w skrócie, bo po pierwsze - nikt z nas nie ma idealnie symetrycznej twarzy i wskazanie palcem kto ma tak naprawdę wyraźnie niesymetryczne oczy jest trudne; a po drugie: ta zauważalna asymetria u każdego będzie wyglądała trochę inaczej. Różnica w wielkości oczu, ich położeniu, opadaniu powiek - każdy wariant będziemy korygować inaczej. Ale filmik Pixiwoo to garść naprawdę solidnych wskazówek, na których możemy oprzeć się na samym początku :)
Makijaż małych oczu
Makijaż okrągłych oczu
Makijaż oczu blisko i szeroko rozstawionych
Oczy szeroko rozstawione nie są problemem, który na polskich ulicach widywałabym zbyt często, ale w razie czego - Agnieszka dobrze tłumaczy co i jak. Przy takich oczach świetnie sprawdzi się też wspomniany wcześniej makijaż metodą snowglobe.
Oczy blisko rozstawione widuję o wiele częściej i choć o nich w filmiku też jest mowa, to gdybyśmy czuły jakiś niedosyt - przysięgam, że blogi i YouTube pękają w szwach od materiałów. Genialny post na ten temat popełniła też dawno temu Alina (klik!).
Makijaż oczu wypukłych
O oczach wypukłych jest mnóstwo świetnych materiałów, ale powyższy filmik spodobał mi się szczególnie. SmashinBeauty najpierw nagrała materiał o powiększaniu oczu (klik!), po czym pokazała jak w kilku ruchach przekształcić go w makijażu pomniejszający i cofający wypukłe oczy. Daje do myślenia! Inny świetny wpis na ten temat zrobiła kiedyś Ala: klik!
Makijaż oczu głęboko osadzonych
W makijażu głęboko osadzonych oczu połową sukcesu jest nałożenie na górną powiekę jasnych kolorów, dołożenie do tego kreski i połówek sztucznych rzęs, które otworzą oczy i wysuną je do przodu. Ale nie znaczy, że nie można dodać tu dodatkowych elementów, co świetnie widać u KatOsu - na powiece oka głęboko osadzonego jak najbardziej może się coś "zadziać" ;)
*
Ale, ale. Pamiętajmy, że korekcja tak zwanych defektów to tylko jedna strona medalu. Defekty
można mieć w poważaniu. Można też owe defekty na
co dzień „korygować” odpowiednim konturowaniem, ale na większe wyjścia sięgać po coś bardziej szalonego. To my decydujemy o tym, w czym dobrze się czujemy. Oczywiście, super jest znać budowę własnego oka i podstawowe zasady rządzące makijażem, bo można wkomponować je we własne gusta czy potraktować jako inspirację czy punkt wyjścia do szukania własnej drogi. Więc jeśli niniejszy wpis przyda się choć jednej z Was, moja misja została wykonana! ;)
Traktujecie makijaż jako wyrażanie siebie czy jako narzędzie do korekty tego,
co Wam się w sobie nie całkiem podoba? Jak najbardziej lubicie się malować?
Jeśli macie pytania nawet niezwiązane z postem – dajcie znać!
:)