Recenzja: krem regulujący za dychę. Synoptis Pharma, Cera+ Solutions: krem do skóry trądzikowej.

To jest dopiero mały dziwak. Jestem pod dużym wrażeniem.

Krem do skóry trądzikowej Cera+ Solutions wygrałam w grudniu 2015 (!!!) roku w konkursie na blogu Italiany. W moich zapasach każdy kosmetyk ma swój czas, a ponieważ ten trafił do mnie świeżo po jakichś zakupach – swoje musiał odczekać... Ale przyszła i kolej na niego, więc zapraszam na recenzję. Uprzedzam, dziś będzie gawędziarsko.

Po otrzymaniu kremu przejrzałam pobieżnie jego skład, dałam mu swoją „okejkę” i wrzuciłam do pudła z zapasami. Kiedy nadeszła jego szansa wykazania się, po prostu go stamtąd wyciągnęłam i wprowadziłam w miejsce stosowanego wówczas → kremu aktywnie redukującego niedoskonałości Iwostin Purritin, czyli w miejsce kosmetyku służącego do tak zwanego → mikrozłuszczania. Jak wiecie, codzienne używanie produktów z niewielkimi stężeniami → kwasów to jeden z filarów mojej pielęgnacji: ten odpowiedzialny za trzymanie mojej tłustej i skłonnej do zanieczyszczania strefy T w ryzach.

I jakkolwiek krem ten okazał się milion razy skuteczniejszy niż na przykład wspomniane wcześniej produkty Purritin (→ żel redukujący zmiany potrądzikowe i → krem), to był mimo wszystko trochę mniej efektywny niż, powiedzmy, → Effaclar Duo[+], który dawał u mnie spektakularne efekty.

Tak więc w ciągu ostatnich tygodni kleciłam już w głowie recenzję, w której planowałam polecić krem Cera+ jako tanią alternatywę dla dość kosztownych Effaclarów czy chociażby → Avene Triacneal. Planowałam napisać, że może nie jest aż tak skuteczny jak one, ale kosztuje ułamek ich ceny i w połączeniu z jakimiś fajnymi kosmetykami (na przykład serum Mezo Bielendy albo tonikiem z kwasem migdałowym Norel) można spodziewać się naprawdę sympatycznych rezultatów.

Korzystając z ładnego słońca zaczęłam robić zdjęcia do dzisiejszego posta i... zdębiałam. W tym kremie nie ma ani ułamka procenta kwasu (ani retinoidu ani innych z ulubionych przeze mnie substancji mikrozłuszczających czy w ogóle regulujących). Co zatem mamy?

Producent na opakowaniu chwali się trzema składnikami: kompleksem Poliplant, aktywną formą cynku i ekstraktem z drożdży. Natomiast pełne INCI prezentuje się tak:

Aqua, Ethylhexyl Stearate, Hydroxyethyl Acrylate/ Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Squalane, Polysorbate 60, Niacinamide, Faex Extract, Aesculus Hippocastanum Seed Extract, Ammonium Glycyrrhizate, Panthenol, Propylene Glycol, Zinc Gluconate, Caffeine, Biotin, Nasturtium Officinale Extract, Arctium Majus Root Extract, Salvia Officinalis Leaf Extract, Citrus Limon Peel Extract, Hedera Helix Extract, Saponaria Officinalis Leaf/ Root Extract, Fucus Vesiculosus Extract, Candida Bombicola/ Glucose/ Methyl Rapeseedate Ferment, Phenoxyethanol, Ethylhexylglycerin, Parfum, CI 77891, Methyl Methacrylate Crosspolymer, Sodium Palmitoyl Proline, Nymphaea Alba Flower Extract, Tocopheryl Acetate, DMDM Hydantoin, Iodopropynyl Butylcarbamate, Allantoin, Linalool, Limonene, Alpha-IsomethylIonone, Citronellol, Hydroxycitronellal, Coumarin. 

Z wrodzoną sobie błyskotliwością zakładam, że nazwa poli-plant oznaczać musi właśnie ogrom roślinnych wyciągów, które rzucają się w oczy jako pierwsze. Aż miło popatrzeć, prawda? Dodatkowo mamy wysoko bardzo cenny, przeciwzapalny i rozjaśniający przebarwienia niacynamid (witaminę B3), sporo nawilżaczy, działający przeciwzapalnie Sodium Palmitoyl Proline, kofeinę, biotynę, witaminę E, alantoinę... No i oczywiście ekstrakt z drożdży i glukonian cynku. Szkoda, że jednym z konserwantów jest DMDM Hydantoin, ale jest go tu mało i aktualnie używam tylko jednego produktu zawierającego go, więc liczę na to, że wielkiej krzywdy sobie tym nie robię.

Tlenek cynku możecie znać jako składnik kremów przeciwsłonecznych (filtr fizyczny), podkładów mineralnych (funkcja rozjaśniająca i lecznicza) oraz w podsuszających maściach/pastach cynkowych popularnie stosowanych punktowo na niedoskonałości. Zgaduję więc, że pewnie większość z Was widzi jego skuteczność, ale też zna jego czasem dość mocno wysuszające działanie.

Tego w kremie do skóry trądzikowej Cera+ Solutions bynajmniej nie zauważyłam, a warto zauważyć, że wspomniany glukonian cynku stoi w składzie dość wysoko. O ile początkowo parę razy zdarzyło mi się nałożyć gdzieś krem grubszą warstwą i zauważyć później w tym miejscu białawy osad, o tyle nigdy mnie nie wysuszył i w przeciwieństwie do dotychczas recenzowanych przeze mnie → kremów przeciwzłuszczających mogłam z powodzeniem stosować go na całą twarz, łącznie z moimi suchymi policzkami. W przypadku Effaclaru (o Iwostinach i, tfu tfu, Triacnealu nie wspominając) było to nie do pomyślenia: skóra prędzej czy później stawała się podrażniona, sucha i łuszcząca. Tu nawet okresowo codzienne stosowanie nigdy do tego nie doprowadziło. Dla porządku wspomnę, że w tych momentach stosowałam ten krem tylko na noc, a rano potrzebowałam zwykle nieco większego nawilżenia i sięgałam po mój ulubiony → Eveline New Hyaluron Drugiej Generacji 60+.


Dobra, Ania, czyli co właściwie chcesz nam powiedzieć?


Chcę powiedzieć Wam, że jestem tym produktem niebywale zaskoczona. W moim odczuciu jest to krem, który opierając się na samych wyciągach roślinnych i cynku bardzo porządnie radzi sobie z tłustą, skłonną do zapychania się cerą.

W przypadku mocnych problemów trądzikowych solo z pewnością okaże się za słaby... ale może okazać się fajnym elementem pielęgnacji złożonej z kilku innych, także silniej działających kosmetyków.

Komu więc poleciłabym krem do skóry trądzikowej Cera+ Solutions?

  • posiadaczkom cery tłustej, ale bez zmian zapalnych: myślę, że zwłaszcza w połączeniu z dobrze przemyślaną resztą pielęgnacji i piciem → wierzbownicy drobnokwiatowej może dać naprawdę fajne rezultaty;
 
  • posiadaczkom cer problematycznych, ale zarazem wrażliwych. Co prawda, tyle wyciągów roślinnych zawsze stwarza ryzyko uczulenia (jako totalny wrażliwiec znam ten ból!), ale zasadniczo skład kremu jest pozbawiony agresywnych substancji czynnych i może stanowić świetną alternatywę dla tych z nas, które każdy kwas podrażnia.
 
  • posiadaczkom cery mieszanej w stronę tłustej, którym budżet nie pozwala na zakup chociażby Effaclaru Duo[+] (cena bez promocji, stacjonarnie to około 55 zł/40 ml). Krem Cera+ Solutions (15 zł/50 ml), do tego na przykład tonik Bielenda albo Ziaja Liście Manuka oraz → delikatny żel do mycia twarzy i mamy... jakąś bazę, do której w miarę łowów na różnorakich promocjach możemy dokładać inne ciekawe produkty.
 
  • w podróż, kiedy zabieranie osobnego kremu na dzień, kremu na noc w strefę T i kremu na noc do policzków (jak to zwykle robię na przykład ja) staje się nieco kłopotliwe. Dla mnie minisłoiczek kremu Cera+ Solutions i minisłoiczek kremu nawilżającego Eveline załatwiły temat.

Podsumowując mogę spokojnie stwierdzić, że jest to ciekawy produkt i dobrze się u mnie sprawdził. Najpierw zaskoczył mnie swoim działaniem, a później składem. Umiem sobie wyobrazić wiele sytuacji, w których okazałby się trafionym elementem pielęgnacji, a Wy? Widzicie go u siebie czy potrzebujecie mocniejszych środków?


Ściskam
Ania

Włosomaniaczka po keratynowym prostowaniu: tania i efektywna pielęgnacja włosów, przykładowe zestawy

Keratynowe prostowanie to wciąż bardzo popularny u nas zabieg. Jest fantastyczną „drogą na skróty” dla osób o zniszczonych włosach, a zarazem wybawieniem dla tych z nas, które nie akceptują swoich loków i dzięki zabiegowi u fryzjera mogą przestać katować je prostownicą. W zależności od długości i gęstości włosów, cena prostowania może być dość wysoka, a jeśli dorzucimy do tego koszty specjalnych kosmetyków dla klientek po zabiegu... kwota potrafi zrobić się naprawdę znacząca.

#kosmetoturystyka: Jakie kosmetyki warto przywieźć z Izraela?
Przepiękna Jerozolima.

Jeśli śledzicie mnie w social mediach (a konkretnie na -> Instagramie i/lub -> Facebooku) to wiecie, że sporo czasu spędziłam ostatnio w Izraelu. Była to idealna okazja do zebrania materiału na nowego posta z serii #kosmetoturystyka, a więc… yallah, zaczynamy! :)

Najsłynniejszym chyba izraelskim towarem eksportowym są kosmetyki marki Sabon. W zeszłym miesiącu ta powstała dwadzieścia lat temu w Tel-Awiwie firma została wykupiona przez koncern Yves Rocher za bagatela 129 milionów euro. Pytanie: co sprawiło, że z domowej manufaktury powstała sieć 175 sklepów w dwudziestu krajach?

Chodzi o oprawę. Sklepy Sabon to najpiękniejsze mydlarnie na świecie, bez dwóch zdań. Jestem głupia, że nie zrobiłam ich zdjęć, ale w końcu Google to nasz przyjaciel ;) W każdym razie te widoczne na zdjęciach klimatyczne studnie są w każdej albo w prawie każdej filii Sabon i faktycznie można umyć w nich ręce i tak dalej ;) A wszystko to dlatego, że na ich cembrowinach stoją zwykle testery dziesiątek produktów do umycia się, posmarowania, powąchania czy spienienia – warto więc mieć możliwość zmycia ich z siebie ;) Drugim elementem składającym się na niepowtarzalną oprawę Sabon są zapachy. Jeśli mdli Was już od sztucznego kokosa, truskawki, cytrusów czy lawendy z lokalnych drogerii, Sabon jest miejscem dla Was. Moim ABSOLUTNIE ukochanym zapachem jest Lavender Apple! Inne piękne wonie, na które się skusił się mój chłopak wybierając je dla mnie to Clear Dream, Golden Iris, Green Valley i Honey Peach. Każdy uwiódł mnie na swój sposób, na przykład Clear Dream pachnie dla mnie suszonym na łące praniem <3 Jak zobaczycie na zdjęciach, kolejnym godnym uwagi elementem są cudowne opakowania kosmetyków. Tuby są najczęściej metalowe (takie retro!), a reszta to głównie szkło. Ma to oczywiście wady (ciężar, możliwość stłuczenia), ale na półkach w sklepie czy domu prezentuje się obłędnie.

U nas był atak zimy i minus 10 stopni, a tam... +25 i obsypane owocem drzewo cytrynowe za oknem. Powrót był bolesny.

Z tych wszystkich powodów uważam, że kosmetyki Sabon to jedna z najfajniejszych opcji na pamiątkę dla siebie lub prezent jaki można przywieźć komuś z Izraela. Niektóre kosmetyki mają akurat 100 ml pojemności do zabrania nawet w bagażu podręcznym, no i spójrzcie tylko na ten przeuroczy zestaw podróżny ;) W każdym razie produkty są typowo izraelskie, w Polsce jest chyba tylko pięć sklepów Sabon, kosmetyki cudownie wyglądają i pachną, a skład i działanie są zwykle co najmniej w porządku :)

No właśnie, jak to dokładnie wygląda? Ano tak: w mojej opinii kosmetyki pod kątem składu można by porównać do -> czeskich kosmetyków Manufaktura. Nie są to w pełni idealne, nie wiadomo jak naturalne i super-bio-eko składy, ale są co najmniej o ligę albo dwie lepsze niż ich drogeryjne odpowiedniki. Zwłaszcza w przypadku kremów do twarzy jest tak, że ciekawych i wartościowych ekstraktów jest mnóstwo! Tylko, że stosunkowo daleko na liście... W przypadku pielęgnacji ciała dla prawie wszystkich z nas będzie to więcej niż wystarczające :) A w kwestii cery, to dla mnie troszkę za mało – co nie znaczy, że nic bym dla siebie nie znalazła. Niektóre kosmetyki składy mają wręcz cudne! Oto lista rzeczy, które najbardziej wpadły mi w oko:
  • do oczyszczania cery: Foamy Face Wash do mycia i Pearl Powder do peelingu;
  • do nawilżania: Tonifying Face Serum, Facial Mist, krem marchewkowy Carrot Moisturizer;
  • maseczki: błotna Mud Face Mask, odżywcza Nourishing Face Mask;
  • do włosów: szampony Green Rose i Gentleman (dla panów) powinny być dosyć łagodne, a odżywki Green Rose i Jasmine całkiem fajne :) no i serum na końcówki Green Rose wygląda totalnie czadowo!
  • do dłoni i stóp polecam linię maseł (kremy i maski niekoniecznie…);
  • do ciała szczególnie masła shea, chociaż z drugiej strony – i u nas można znaleźć je w wielu mydlarniach, sklepach Organique itp… Więc może nad tymi warto zastanowić się jeśli zapachy są dla nas szczególnie trafione :D

Tu widok na Tel-Awiw o zmierzchu. Zdjęcie robiłam na tarasie muzeum Icchaka Rabina, które bardzo polecam.

Na ten moment mam za sobą testy pięciu produktów: balsamu do ciała Lavender Apple (<3!!!), jedwabistego mleczka do ciała Clear Dream (<3!), olejku pod prysznic Golden Iris, płynu do kąpieli Green Valley i mineralnego pudru do kąpieli Honey Peach. Zamierzam o tych kosmetykach napisać zbiorczy post z pięcioma krótszymi recenzjami, ale już teraz powiem, że wstępnie zachwycona jestem nimi wszystkimi :)

Tak więc podsumowując, jeśli szukamy składów „że mucha nie siada”, kosmetyków ekologicznych itp., to w Sabon możemy mieć z tym problem. Jeśli jednak szukamy po prostu czegoś, co dobrze nas umyje, odświeży czy nawilży, a przy tym rozpieści wszystkie zmysły – powinnyśmy być zadowolone!

*

Największym konkurentem Sabon jest marka Laline. Stworzona zaledwie dwa lata później, też ma obecnie sieć ponad setki sklepów i podobny pod wieloma względami asortyment: głównie kosmetyki kąpielowe, choć oczywiście nie tylko. Sklepy dla odmiany są bielutkie z wyrazistymi (czarnymi, różowymi) akcentami, totalnie #instaperfect ;) Niestety, jeśli chodzi o składy kosmetyków, to są one ociupinkę gorsze niż w Sabon. Nie mówię, że złe, ale przy koszmarnie wysokich cenach wszystkiego (taki kraj, niestety) prostu nie zdecydowałam się na żaden z kosmetyków, choć wiele z nich mnie kusiło. Ale warto wspomnieć, że znowu są to świetne produkty na prezent, zwłaszcza dla obdarowywanej o nieprzesadnie suchej czy wrażliwej skórze. Natomiast dla osób nieco bardziej wymagających pod rozwagę podsunęłabym konkretnie:

  • do oczyszczania cery: Skin Deep Peeling Soap, Facial Mousse Soap;
  • maseczki: błotną Mud Mask i termiczną Thermal Mask;
  • Nourishing serum (odżywcze serum), krem pod oczy, krem na noc;
  • scrub do ciała i/lub złuszczające mydełko w jednym z kilku obłędnych zapachów;
  • w pielęgnacji ciała polecam linie Milk i Butter Cream, a Cream odradzam. Ciężko mi ocenić skład serii Souffle, bo na stronie jest ewidentnie błąd (skład jakiegoś peelingu, tak na oko). Bardzo ciekawie zapowiadają się balsamy Fluffy, w piance <3
  • w serii dla panów Mr. Laline: krem do twarzy, scrub, krem do ciała;
  • dezodoranty Lalinista i Laline Girls (spray i roll-on).

Kosmetyki z oblepichą (czyli olejem rokitnikowym) są w ogóle niezwykle popularne w Izraelu, prawie każda firma oferuje coś z tym składnikiem. Te dostałam w prezencie od "teściów" ;)

Inną marką, która mnie do siebie przekonała jest Shemen Amour. Te kosmetyki nie wyglądają może aż tak spektakularnie jak Sabon czy Laline, ale ich składy są często świetne – zwłaszcza jak na tamtejsze realia. Tu może zrobię małą dygresję i wyjaśnię, że wypatrzyłam w Izraelu wiele ciekawych marek kosmetycznych, które po analizie składów kosmetyków okazały się wielkimi rozczarowaniami. My, Polki, powinnyśmy doceniać to jak pięknie nasz rynek odpowiedział na zainteresowanie świadomą pielęgnacją i jak wielki mamy dzięki temu wybór w sklepach.

W każdym razie, tak naprawdę tylko w Shemen Amour wypatrzyłam godne uwagi kremy do twarzy: konkretnie te z serii marokańskiej i z czarnym błotem Morza Martwego. Uwaga na te pozostałe, często zawierają głównie parafinę ;) Za to nagrodę za najpiękniejszy skład dostają tu trzy produkty: nawilżający krem kolagenowy (Collagen Moisturizing Cream), marokańska maska do włosów (Hair Mask Argan Oil From Morocco) oraz maska oczyszczająca do twarzy (Black Mud Purifying Mask)! Zdecydowanie planuję zakup tych produktów przy najbliższej wycieczce do Izraela, może już w te wakacje. Fajnie zapowiada się też Skin Toning Lotion oraz uwaga, ciekawostka: magnetyczna maska do włosów o_O Black Mud Magnet Mask od Shemen Amour, bo o niej mowa, zawiera na pierwszym miejscu w składzie żelazny pył, który po pięciu minutach trzymania maski na włosach ściągamy magnesem (sic!), a dopiero potem spłukujemy resztę. Nie wiem czy i jak ma to działać, ale marzę by wypróbować, zwłaszcza, że reszta składu jest też bardzo obiecująca :)


I na koniec coś z kolorówki! Nie wiem czy wiecie, ale znany u nas Super Pharm to sieć z Izraela i gdybyście chciały w tym kraju znaleźć ulubione kosmetyki marek popularnych (Garnier, Maybelline, L’Oreal i tym podobnych) to swoje kroki najlepiej byłoby skierować właśnie tam. Z drugiej strony, wtedy ominęłoby nas wiele typowo izraelskich produktów, jak choćby wspomnianych wyżej Sabon, Laline czy Shemen Amour. Ale jednego byłoby pod dostatkiem: kosmetyków marki Ga-De.

Ga-De (czasem zapisywane jako Ja-De, a zawsze wymawiane jako „dżejd”) to firma produkująca głównie kolorówkę, ale też pielęgnację twarzy. Ta ostatnia zapowiada się moim zdaniem mizernie, ale kosmetyki kolorowe… ach. Coś pięknego. Ceny były dla mnie zbyt zaporowe by coś kupić, ale swoje przy ich szafie odstałam oglądając, dotykając, testując i wzdychając. Następnym razem na pewno coś sobie wybiorę, być może szminkę w jednym z ulubionych, ale wycofanych odcieni? W poprzednim wpisie o moim pomadkoholizmie wspominałam, że poszukiwać będę na pewno nowej szminki nude, intensywnie różowej oraz jagodowej. W oko szczególnie wpadły mi pomadki w płynie Idyllic Matte Lip Color, bo zakochałam się w tej formie :)

Zawsze chętnie testuję też eyelinery w płynie, a jedna z palet cieni do powiek jest wręcz stworzona dla mnie (zakochanego w matowych cieniach Stonowanego Lata): zobaczcie same (klik!) :) 

Zdjęcie można powiększyć, całkiem nieźle widać ceny :) A po prawej nowość Maybelline, której u nas jeszcze nie widziałam - jeśli lubicie pomadki Baby Lips to się szykujcie ;)
Jak wspomniałam wcześniej, w oko wpadło mi jeszcze sporo innych marek, ale bardzo często pod otoczką naturalnego-bio marketingu skrywały się zupełnie przeciętne kosmetyki o cenach z sufitu. Dlatego wybrałam dla Was to, co warto rozważyć w pierwszej kolejności, bo albo się u mnie sprawdziło, albo przynajmniej zainteresowało fajnym składem. A może macie pomysł czym uzupełnić tę listę? Czekam na Wasze komentarze, także te zupełnie nie na temat ;)


Całusy,
Ania

Ilu szminek potrzebujesz? Wyznania anonimowej szminkoholiczki.

Czasem tygodniami używam tylko szminki nude albo Carmexa, a czasem bywa tak że codziennie mam na ustach inny wyrazisty kolor. Aktualnie jestem w tej pierwszej fazie, ale właśnie dziś poczułam wenę na kolorowe usta i postanowiłam przy okazji przekuć ją w nowy tekst!

W moim przypadku zaczęło się od tego, że gdzieś na pierwszym roku studiów wygrałam cudowny, czerwony lip tint z jednej z limitowanek Essence. Dla kogoś, kto na tamten moment nie używał na usta nic poza wazeliną i czasem jakiegoś transparentnego błyszczyka, tamta strażacka czerwień to było wręcz przeżycie. Jak się szybko okazało, nie tylko pokochałam na sobie ten kolor, ale i oszalałam na punkcie makijażu z mocnymi ustami.

Od zawsze jednak przy kupowaniu kolorówki towarzyszy mi poczucie winy, że jak to tak – mam trzy szminki i kupuję kolejną? Moja mama nie miewa zwykle więcej niż dwie, a ja mam pięć? Nieładnie, oj nieładnie…

Tak więc by uniknąć wyrzutów sumienia, a zarazem zaspokoić nałóg, postanowiłam zrobić sobie listę. Listę ogólnie zebranych grup odcieni kosmetyków do makijażu ust, z której wybiorę kolory pasujące do mojego typu urody i w ramach których będę sobie mogła na jedną pomadkę pozwolić. Posiadam ich w tej chwili sześć i w ogóle nie czuję potrzeby sprawienia sobie następnej.

Oczywiście nie muszę chyba mówić, że potrzeba potrzebą, a pokusa to co innego – jest pewnie jeszcze z dziesięć innych szminek, których chciałabym chociaż spróbować ;) Ale póki co trzymam się twardo swoich postanowień.

Lista, którą dla siebie stworzyłam, wygląda następująco:
  • odcienie oranżu (korale, brzoskwinie, ...)
  • naturalne (czyli cieliste, nude, beżowe)
  • odcienie różu (od naturalnych pasteli po wściekłe neony <3)
  • odcienie czerwieni
  • fiolety i purpury
  • fuksje i magenty
Oczywiście nie jest to żaden oficjalny czy wyczerpujący podział, ale u mnie się on sprawdza.

W obrębie każdej grupy znajdziemy „kolory czyste” (jak klasyczna czerwień) oraz wszelkie ich pochodne. Przykładowo, czerwony może być jasny lub ciemny, czysty lub zgaszony, a dodając doń innych kolorów będziemy zmieniać jego tonację: od pomidorowej czerwieni (z nutami barwy pomarańczowej) po czerwień zimną, na przykład w kolorze wina. Im więcej dodatkowych tonów tym trudniej jest określić nazwę koloru. Przypomnijcie sobie problem z kolorem roku 2015, czyli marsalą: czy to czerwień z brązem? Brąz z czerwienią? Czy nie było w nim czasem jakichś różowawych podtonów? ;)


ODCIENIE ORANŻU


Jako osoba o chłodnym typie urody z mojej zakupowej listy z góry wykluczyłam kategorię pomarańczową. Jako Stonowane Lato mogę, teoretycznie, sięgnąć  po kolory ciepłe pod warunkiem, że będą zgaszone. Więc nawet jeśli typowa mandarynka odpada, to jakiś koral albo brzoskwinia w zasadzie mogłyby do mnie zabłądzić, ale są po prostu zupełnie nie w moim stylu. Dodatkowo moje zęby mają kremowy odcień i ciepłe kolory mogłyby sprawić, że będą wyglądały na żółte… Więc dziękuję, postoję ;)



ODCIENIE CIELISTE


To, co ktoś rozumie przez kolor cielisty, to temat-rzeka. Od szminek w naturalnym kolorze ust (po co???), przez pomadki w odcieniu korektora (dlaczego???) po najróżniejsze określenia, z których najbardziej przemawia do mnie „lepszy kolor moich ust”.

Lepszym kolorem moich ust jest szminka Essence „I love nudes” w odcieniu 05 cool nude. Oczywiście szminka musiała zostać wycofana ze sprzedaży :) I żadna z obecnie przez tę markę oferowanych nie ma koloru zbliżonego do tego. Pomału zbliżam się do końca tego opakowania i jako zamiennika będę szukała chyba Golden Rose, bo mają całkiem sporo podobnych odcieni, no i stały się właściwie produktami kultowymi ;) Obecnie waham się między:


Jeśli kojarzycie jakąś szminkę będącą godnym odpowiednikiem mojej Essence, dajcie znać :)


ODCIENIE RÓŻU


Tu postawiłam na mocny kolor. Słodkie „różane” róże bardzo podobają mi się na kimś, ale dla mnie Essence Longlasting w kolorze 12 blush my lips to ideał. Chłodny, malinowy na pograniczu fuksji, bardzo przyciąga uwagę. Oczywiście, RÓWNIEŻ została wycofana <3 Mam jej jeszcze trochę, więc zamiennika szukam powoli, ale w oko wpadł mi Golden Rose Velvet Matte 11.



ODCIENIE CZERWIENI


Moja największa miłość. Ponieważ wcześniej dobrowolnie zrezygnowałam ze szminki w tonacji pomarańczowej, tu pozwoliłam sobie na dwóch gagatków. Jak same się przekonacie, bardzo odmiennych, więc to oszustwo odrobinkę innego rodzaju niż kiedy wmawiamy sobie, że ta ósma szminka nude jest tak odmienna od pozostałych i absolutnie nam niezbędna ;)

Na marginesie, tu (klik!) możecie zobaczyć jak wyglądał ten mój ukochany lip tint z Essence. W opakowaniu i na mnie wyglądał dość neutralnie, ale na swatchu – dosyć ciepło. A kiedy patrzę na różne zdjęcia zrobione w tamtych czasach nie czuję wcale, żebym się z moją karnacją gryzł. Więc zaryzykuję stwierdzenie, że faktycznie był to odcień neutralny :)

Jako zamiennik wybrałam pomadkę w płynie Bourjois, Rouge Edition Velvet w odcieniu 01 Personne ne rouge! W moim odczuciu, w opakowaniu wygląda neutralnie, a na swatchach i na mnie ujawnia odrobinę chłodu i/lub złamania tej klasycznej czerwieni. Jest moim zdaniem przepiękna. Po nałożeniu daje takie lekko winylowe, śliskie odczucie, dzięki czemu czuję ją na ustach i dla mnie to ogromny plus przy kolorach tak odważnych! Pamiętam dzięki temu, żeby co jakiś czas zerknąć w lusterko i ewentualnie coś poprawić ;) Jest to też jedyna szminka, do której używam konturówki: u mnie jest to Pierre Rene, Lip Matic 03.



Tego samego życzyłabym sobie przy drugiej czerwonej pomadce w mojej kolekcji, ale znalezienie konturówki w TYM kolorze jeszcze mi się nie udało. O odcieniu ciemnych czereśni, tak ciemnym że prawie czarnym, marzyłam odkąd tutaj wypatrzyłam Nyx, Soft Matte Lip Cream w kolorze Copenhagen. Niestety, w zależności od zdjęcia kolor ten prezentował się albo idealnie (klik!) albo kompletnie nie tak jakbym sobie tego życzyła (klik!). Dlatego odpuściłam sobie zakupy przez internet i szukałam czereśni stacjonarnie. Podstawowy problem z takimi kolorami jest taki, że najczęściej dorzuca się do nich  albo nuty brązu, albo fioletu… Na szczęście w koncu znalazłam to, czego szukałam! Szminka Essence, Matt Matt Matt w kolorze 08 doprowadza moją mamę do palpitacji serca, bo jest naprawdę TAKA CIEMNA. Jeśli lubicie takie klimaty i szukacie takiego prawie gotyckiego/wampirzego koloru, który będąc chłodnym nie będzie siny i nie zrobi z Was zombiaków, to tego właśnie potrzebujecie.


ODCIENIE FIOLETU


A propos bycia sinym… to przeciwko takiemu efektowi nic nie mam i do niektórych ubrań bardzo pasują mi fioletowe, jagodowe usta. Jesienią to w ogóle szał. Tego koloru też szukałam dosyć długo, ale w końcu znalazłam: Manhattan X-treme Last & Shine, kolor 56U. Z tego co mi wiadomo, ta pomadka jest w tej chwili do kupienia wyłącznie on-line, bo z produkcji wycofano całą linię. Tej mam jeszcze dużo, więc zamiennikiem będę martwić się kiedy indziej. Ale jeśli któraś z Was ma/miała pomadkę Golden Rose Liquid Matte nr 5 albo Matte Crayon nr 3, to dajcie znać :)



FUKSJE I MAGENTY


Choć może wydać się to dziwne, moja fuksjowa pomadka jest – zaraz po cielistej – najmniej wyrazistą szminką jaką posiadam. Jest to zasługą faktu, że wszystkie pozostałe moje szminki to kryjące, kremowe kosmetyki o wykończeniu matowym lub satynowym. Tymczasem kredka Bourjois, Color Boost w kolorze 02 Fuchsia Libre to produkt, który zaaplikowany cieńszą warstwą daje „soczysty”, półtransparentny efekt. Można go stopniować i stopniowo przejść do typowej fuksji. Natomiast wiosną uwielbiam właśnie tylko musnąć nią usta jako element świeżego, lekkiego makijażu. Kiedy zobaczyłam ją w tym poście, zakochałam się od pierwszego wejrzenia ;)

Pomadka ta ma tylko jeden poważny minus: jest jej w opakowaniu bardzo mało, bo 2,75 g (dla porównania – Essence mają 3,8 g). Za cenę 36 zł bym jej po prostu nie kupiła, ale na szczęście z ratunkiem przychodzą promocje -49% w Rossmannie… ;) Wtedy będzie to dobry zakup, bo pomadka jest piękna, trwała i nie wysusza ust. Przy nakładaniu faktycznie odrobinę smuży, ale wystarczy trochę przyłożyć się do aplikacji i problem znika.



Jeśli chodzi o moje pomadki, to tyle: tyle ich mam i tyle mi wystarcza. Poza nimi mam w kuferku kilka wygranych lub otrzymanych w prezencie błyszczyków, ale używam ich naprawdę sporadycznie – jest to forma kosmetyku, za którą po prostu nie przepadam…

Jak to wygląda u Was? Ile szminek macie? I ilu faktycznie używacie?
Które marki czy serie polecacie najbardziej?
Zbieram rekomendacje, bo jak sobie właśnie uświadomiłam, wycofano już POŁOWĘ moich ideałów :<

Ania

Copyright © 2016 Kosmeologika , Blogger