10/26/2014

Jak z leniwej buły stałam się trochę mniej leniwą bułą. Poradnik-bezradnik.

Zaczęło się od apokalipsy zombie. Nie, zaczęło się od mojej mamy. I trochę od Chodakowskiej.

Tak naprawdę zaczęło się od starszej pani.




Byłam grubiutkim dzieckiem, które przepadało za cichymi zabawami jak lalki, klocki czy czytanie książek, a nie lubiło chowanego, berka ani piłki. Odkąd pamiętam, lekcje wychowania fizycznego przyprawiały mnie o nerwowy ból brzucha już kilka dni przed i nie zmieniło się to przez ponad dziesięć lat edukacji, kiedy z pulchnego malucha wyrosłam na normalną nastolatkę, a w końcu na szczupłą studentkę.

Ruch, a właściwie jego przymus, mój brak kondycji i koordynacji ruchowej sprawiały, że dwa razy po czterdzieści pięć minut biegania pod siatką stawało się dla mnie nieopisaną gehenną. Nie mam wyczucia rytmu, nie umiem łapać piłki ani zrobić mostka, słowem – jestem totalnym antytalentem ruchowym. I jakoś z tym żyję ;) Szybko bowiem nauczyłam się unikać ruchu. Żadnego wyjścia na rower czy rolki z koleżankami. Na trolejbus nie podbiegnę, bo za chwilę przyjedzie przecież następny. Uczyniłam z tego bez mała mój znak rozpoznawczy, a poniższe słowa stały się moją dewizą:


źródło: 9gag.com

W liceum poszłam kiedyś z koleżanką na spożywcze zakupy. Obie wyszłyśmy z pełnymi jedzenia plecakami i zorientowałyśmy się, że przed nami (zdążając w tym samym kierunku) idzie starsza pani - jedna z tych niskich i kruchych, wyglądających jakby miał je przewrócić silniejszy podmuch wiatru. W każdej ręce miała po trzy wyglądające na ciężkie siaty, więc od razu stwierdziłyśmy, że pomożemy jej dotaszczyć te zakupy do celu. Jakież było nasze zdziwienie, gdy każda z nas wzięła od przemiłej staruszki po dwie reklamówki i... okazało się, że ledwo możemy oderwać je od ziemi o_O Serio, ja wiem jak to brzmi, ale dwie wyrośnięte piętnastolatki ledwo dźwignęły jedną trzecią bagażu, który ta pani niosła sama.
Podczas rozmowy okazało się, że pani Danuta była przed emeryturą wuefistką. Całe życie uprawiała sporty i wówczas (w wieku jakichś sześćdziesięciu paru lat) dalej potrafiła położyć się na brzuchu i łapiąc za kostki zrobić tzw. kołyskę. Szczęki nam opadły. O pani Danucie rozmawiałyśmy jeszcze długo później, wcinając dorodne jabłka, którymi nas obdarowała w podzięce za „dobry uczynek”.

To było jakieś sześć lat temu, kiedy byłam zdecydowanie zbyt niedojrzała, by mój ośli upór dotyczący choćby szczątkowej aktywności fizycznej zmalał. Pierwsza rysa na tej górze lodowej pojawiła się wraz z erą płyt z ćwiczeniami Ewy Chodakowskiej. Nie dlatego, że zostałam jej psychofanką, lecz dlatego, że poznałam dzięki temu szumowi określenie skinny fat... i pomyślałam, że to o mnie. Nie w stu procentach (bo w przeciwieństwie do klasycznych „chudych grubasów” odżywiam się zupełnie nieźle), ale niepokojąco blisko: kompletnie się nie ruszam, jestem „szczupła”, ale wszystkie problematyczne partie ciała są bezkształtne i pozbawione jędrności.

To odkrycie pokierowało moje myśli na przypadek moich rodziców oraz zdecydowanej większości rodziców moich rówieśniczek: krągłych pań około czterdziestki i brzuchatych tatusiów, którzy na ślubnych zdjęciach mogą swoje BMI pokazać na palcach u rąk ;) To są bardzo często osoby, które dzięki młodemu metabolizmowi „jadły co chciały” i wyglądały dobrze, lecz gdy przemiana materii zwolniła (co jest nieuniknione!) - złe nawyki okazały się zbyt mocno zakorzenione, by je wyplenić. Nie chciałam takiego losu. Dlatego jakieś dwa lata temu podjęłam heroiczną próbę ćwiczenia z jakąś płytą przez całe wakacje, lecz zniechęcona kompletnym brakiem obiecywanych endorfin (oraz jakichkolwiek innych efektów) wraz z nadejściem roku akademickiego porzuciłam ten szlachetny zamysł.

W końcu wiosną tego roku wzięłam się za nadrabianie zaległych odcinków serialu „The Walking Dead”. To taka zupełnie przyzwoita (acz już od paru sezonów nieurywająca dupy) seria o ludziach próbujących przeżyć apokalipsę zombie. I po prostu oglądając odcinek, w którym zupełnie obojętna mi postać zginęła pożarta przez żywe trupy – poczułam, że coś się we mnie zmieniło. Pomyślałam, że bieganie jest jednym z podstawowych narzędzi, które pozwoliło człowiekowi przeżyć jako gatunkowi. Że obecnie dyszę przez trzy przystanki po tym, jak przebiegłam sto metrów na tramwaj. Że nie umiałabym uciec bandzie dresów, o hordzie zombiaków nie wspominając.

I tym razem postanowiłam zmienić coś na dobre. Na stronie treningbiegacza.pl znalazłam długi, ale bezpieczny plan nabycia umiejętności przebiegnięcia czterdziestu minut bez odpoczynku – czegoś, czego nie umiałam zrobić nigdy, nawet w jakimś hipotetycznym punkcie najlepszej kondycji fizycznej (którego nie było, a dodatkowo od czterech lat nie miałam nawet wuefu).

Przez całe wakacje średnio co drugi dzień wychodziłam najpierw na marsze, potem marszobiegi, w końcu na coraz dłuższe biegi poprzedzone marszo-rozgrzewką. Co miesiąc sprawiałam sobie z tej okazji coś miłego :) A po trzech miesiącach ukoronowałam to zdobyciem mojego pierwszego medalu za udział w jednym z organizowanych w Polsce biegów na 5,5 km. I sama dalej nie do końca w to wierzę ;)

Wraz z początkiem października wykupiłam także karnet do klubu fitness i w tej chwili raz w tygodniu chodzę na zumbę, raz biegam swoje czterdzieści minut (póki co – na świeżym powietrzu, na bieżni wokół boiska) i raz idę na wybrany, pasujący mi akurat terminem trening: brzucha, pośladków lub dodatkową zumbę. Robię to źle, bo skoordynowania, gracji i gibkości dalej nie mam za grosz. Ale... czuję się z tym bardzo, bardzo dobrze. Samo bieganie zaczęło mi sprawiać przyjemność jakoś w połowie trzeciego miesiąca, w tej chwili naprawdę czekam na te wyjścia – bo nie mam wystarczająco dużo czasu, by robić to kiedy mi się zachce...

Wszyscy moi znajomi są w ciężkim szoku. Każdy z nich wypomina mi teraz moją dewizę wyjętą z jakiegoś dennego filmu dla nastolatków i pyta: co się stało? A ja nie potrafię odpowiedzieć, bo wiem przecież, że to nie rozszarpywany przez krwiożercze mózgojady aktor odpowiada za tę przemianę. Wydaje mi się po prostu, że była to decyzja, do której musiałam dojrzeć. Poukładać sobie w głowie priorytety, pomyśleć długofalowo o swoim zdrowiu i kondycji w późniejszych dekadach życia i po prostu dodać wreszcie dwa do dwóch. Cieszę się, że wreszcie to zrobiłam :)

I cieszę się też, że podczas gdy wielu z Was w sobotni poranek wylegiwało się w łóżeczku, ja odmrażałam sobie kuper na brzeźnieńskiej plaży. Szósta edycja imprezy Gdańsk Biega okazała się dla mnie totalną masakrą, ale tym bardziej jestem dumna, że JAKOŚ dałam radę. W czym rzecz? Otóż pierwsze 1100 metrów trasy było po plaży. Wiem co myślicie: o kurde, po piasku źle się biega. Błąd. Biega się tra-gicz-nie! Było dziesięć razy gorzej niż w moich najczarniejszych scenariuszach, naprawdę. Myślałam, że wyzionę ducha albo w najlepszym wypadku zaryję nosem w piach. Jednak gdy byłam na skraju wyczerpania moja wspaniała przyjaciółka zmotywowała mnie do walki przez swój przykład i w końcu do mety dotarłyśmy razem :) Było warto. Tak bardzo :)


I teraz... czemu właściwie ma służyć ten wpis? Jestem najlepszym przykładem tego, że jeśli nie jest się jeszcze gotowym, to do głowy może kłaść rodzina, partner, przyjaciele, media, a i tak będzie się obstawało przy swoim. U mnie zadziałało kilka mocniejszych uderzeń: pani Danuta, skinny fat, moja mama i zombie. Może mój tekst będzie dla Ciebie jednym z nich?

12 komentarzy:

  1. Mamy sporo wspólnego - mnie TWD także motywuje do poprawiania swojej kondycji, do nauczenia się strzelania bronią palną (z łuku potrafię ;)). W wieku dziecięcym miałam bardzo dobrą kondycję, zrobienie około 200 przysiadów pod rząd bez odpoczynku to była norma, zresztą z dzieciakami z podwórka konkurowaliśmy kto więcej, robiliśmy konkursy w bieganiu itp. Teraz już gorzej ze mną, ale staram się i Twój wpis także dołożył cegiełkę do mojej motywacji, za co Ci dziękuję :). Swoją drogą masz bardzo fajny styl pisania - ciekawie się czyta - wiem, że w przeciwieństwie do mojego, ciężkiego stylu pisania ;). Co do TWD jeszcze dodam, że mi się podobały bardzo pierwsze trzy sezony, od 4 ten serial nagle stracił klimat, dobrą fabułę i wciągające dialogi. 5 sezon jest lepszy od 4 póki co, ale jednak nie jest to to samo, co pierwsze trzy sezony i chyba niestety już nigdy nie będzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja w ogóle uwielbiam fantastykę, łącznie z klimatami post-apo i nauka strzelania z broni palnej jest moim marzeniem od dawna! Może kiedyś uda mi się je spełnić. I może kiedyś uda mi się zabrać za najnowszy sezon TWD, bo jeszcze nie miałam na to czasu :P Ale poza tym mam opinię podobną do Twojej.

      Co do stylu, to Twój nie wydaje mi się ciężki, ale poza tym - Twoje artykuły są zdecydowanie popularnonaukowe, a ja powyżej celowałam w felieton i jeśli mówisz o lekkim stylu to jest dla mnie najwyższy komplement ^^ Zwłaszcza, że to pierwszy tego typu wpis na blogu i mocno się zastanawiałam czy go w ogóle publikować. Więc tym bardziej dzięki za ciepłe słowa :)

      Usuń
    2. Też lubię fantastykę :). Zwłaszcza w grach komputerowych, ale nie tylko. Zbliża się dzień zmarłych - dla mnie klimat tego dnia idealnie odwzorowuje 1 i 2 część gry Wiedźmin. Takie to słowiańskie. Piękne. Chociaż fabuła gry nie jest jakaś super (ale też nie jest zła), to klimat ma świetny. Ostatnio dużo o tym gadam, właśnie przez ten powracający nastrój :D. Jednak najbardziej lubię postapo :). 5 sezon TWD myślę, że warto obejrzeć - jest na pewno lepszy od 4 sezonu póki co. 4 sezon to była w większości niestety, ale nuda, brak klimatu. Minusem 5 sezonu dotychczas są naciągane sceny i niekiedy nijakie dialogi. Jeśli chodzi o styl pisania, to mi dużo osób zarzucało, że piszę sucho, ciężko, nudno itp. i ostatnio zwracam na to uwagę - Twoją notkę czytało się właśnie tak lekko :).

      Usuń
    3. Też uwielbiam gry komputerowe i konsolowe (w tym Wiedźmina!), ale już od paru lat nie mam wystarczającego sprzętu by móc się nimi cieszyć... Może kiedyś uda mi się do tego wrócić, w jakiejś mitycznej Przyszłości kiedy będę miała czas na wszystkie seriale, książki i komiksy jakie wszyscy wokół mi polecają :D No i oczywiście na nowe wpisy na blogu, bo chwilowo mam taki zasuw na uczelni, że głowa mała...

      Usuń
  2. Moja historia jest bardzo podobna do twojej! :D Tylko ja byłam fanką komiksu TWD zanim powstał serial, a serialu nie cierpię - za to, że nie dosięga do stóp komiksowi.

    Ja też byłam kiedyś szczupła bo młoda, więc odżywiałam się zupkami chińskimi i mówiłam, że wystarczy, że biegam do autobusu (jako spóźnialska i wiecznie zaspana nie mogłam sobie pozwolić na następny ;)). Potem jeszcze zaczęłam pracę w McDonald's, gdzie dawali pracownikom zniżki na kanapki, więc WieśMac stał się moim standardowym drugim śniadaniem i skończyło się bycie szczupłym. Ale dalej uważałam, że wyglądam nieźle, jestem po prostu "chubby". I też z nieruszania się zrobiłam motto życiowe, odmawiałam przejścia kilometra, jeśli można było podjechać choć jeden przystanek, z wfu uciekałam jak się dało. Rodzice nie pomagali, bo oni akurat uważają, że najlepsza rozrywka to siedzenie przed telewizorem i głupio jest się tak pocić bez sensu.

    I pamiętam jak dziś - czytałam The Walking Dead, numer, w którym Carl zostaje przez przypadek postrzelony. Dom Hershella (i potencjalny ratunek, jedyny możliwy ratunek!) jest 2km od miejsca zdarzenia. Rick bierze wtedy Carla na ręce i biegnie przez 2km. DWA KILOMETRY! Z ośmioletnim dzieckiem na rękach. Wtedy właśnie uświadomiłam sobie, że ja nie jestem w stanie przebiec 2km (a prawdopodobnie nawet jednego), a co dopiero z obciążeniem. Rick uratował życie swojego syna, bo był w stanie przebiec 2km. Co ze mnie za matka?!! (Jeszcze nie jestem matką, ale mocno się wczułam ;)) Przecież taka sytuacja może się zdarzyć nie tylko podczas apokalipsy zombie! To nie musi być postrzał, to może być skręcona kostka na szlaku czy dowolna inna głupota.

    Tak zaczęłam biegać. Pierwsze wyjścia to były 2-3 km z wieloma przystankami i przerwami na marsz. Początkowo też często zamiennie z rowerem, bo dawał mi więcej frajdy a czułam, że przede wszystkim to moja kondycja jest ZEROWA. Ale teraz potrafię już biec 5km non-stop :) I nie spocznę, póki nie przebiegnę maratonu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, jak bardzo serial różni się od oryginału, ale parę lat temu nauczyłam się rozdzielać adaptacje od ich pierwowzorów i jest to jedyny powód dla którego jestem już w stanie oglądać np. "Grę o Tron" albo "Dextera". Gdybym traktowała je nierozdzielnie, to laptop już dawno wyleciałby przez okno! ;D

      Ja też biegam obecnie 5-6 km i raczej do wiosny zamierzam tylko to utrzymać, a jak stopnieją śniegi zacząć treningi do 10 km i wystartować w ćwierćmaratonie organizowanym w moim rodzinnym mieście :) Na dłuższe dystanse raczej nie planuję się porywać, są raczej niezdrowe, choć nie ukrywam - satysfakcja kusi!

      Usuń
  3. Skinny fat to określenie które niegdyś do mnie pasowało. Choć siła i kondycja była nie taka zła, ani nawet dieta to wielogodzinne siedzenie na lekcjach/ wykładach / w domu ucząc się / przy kompie jakoś ukwadratowiły kształty :p na szczęście to już za mną i teraz jestem znacznie bardziej fit :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Twój wpis bardzo przypomina mój 'O tym, dlaczego przestałam wchodzić na wagę...' :D ja również należałam do sportowych nieudaczników, ale zmobilizowało mnie zupełnie co innego. Myślę, że tego typu refleksje są potrzebne. Choćby jedna osoba się nawróciła (i przestała żyć naszym dawnym stylem życia), to już jest sukces.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeczytałam twój wpis z dużym zainteresowaniem, bo chociaż miałyśmy zupełnie odmienny "pakiet startowy" (grube dziecko/chude dziecko) to jednak dostrzegam wiele podobieństw: też byłam "kujonem", którego pogrążał wf... I również nie udawałam, że coś mnie boli albo zapomniałam stroju żeby tylko nie ćwiczyć, tylko zaciskałam zęby i znosiłam pociski kolejnych złych wuefistów (następne podobieństwo). Ogólnie widzę po komentarzach pod tym postem, że wiele jest takich jak my, które musiały "dojrzeć" do zainteresowania się sportem. To wspaniałe, że w końcu ten etap nadchodzi - nieważne, z jakim opóźnieniem :)

      PS. Puenta też była świetna! :D

      Usuń
  5. O, widzę, że mój komentarz się dodał, pora zrobić porządek na kompie, bo płata psikusy :/
    W każdym razie też nienawidziłam wfu! Zraził mnie do aktywności fizycznej strasznie. Lubiłam tańczyć i jeździć na rowerze i nawet dobrze mi szło, ale tego na wfie nie uświadczysz. Po rodzicach byłam wtedy domatorem siedzącym non stop przy książkach, do tego byłam koszmarnie chuda, więc nic dziwnego, że na wfie byłam najgorsza, co mnie jeszcze bardziej zniechęcało. Dopiero na studiach, gdy mogłam sama wybierać jaki sport uprawiać pokochałam ruch i teraz nie wyobrażam sobie bez niego życia <3 jeżdżę do pracy na rowerze, kilka razy w tygodniu chodzę na zumbę i treningi z tańca i kocham to <3
    czy ja dobrze kojarzę, że jesteś z Gdańska? Może wybierzesz się kiedyś ze mną na zumbę? :D
    ps. nie chcesz może wrzucić gadżetu "obserwatorzy", aby można było łatwiej śledzić Twoje posty :) proszę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kojarzysz dobrze, odezwę się do Ciebie mailowo :) Gadżet też już dodałam - w ferworze przebudowy bloga gdzieś mi zniknął, a potem zapomniałam o nim, bo osobiście korzystam wyłącznie z Bloglovin' :P

      Na moich studiach był tylko rok normalnego wfu, ale znam co najmniej parę uczelni z Gdańska i nie tylko gdzie jest wybór nieraz naprawdę fajnych form aktywności... Tym niemniej drogą trochę okrężną, ale jednak prowadzącą do celu dotarłam do punktu w którym przestaję się dziwić czytając takie opinie jak Twoja (a przedtem naprawdę było dla mnie nie do pomyślenia, żeby lubić się męczyć... no bo jak to?!) ^^

      Usuń
    2. W 100% zgadzam się z tym co napisałaś. Do pewnych rzeczy człowiek sam musi dojrzeć i nikt tego nie może na siłę przyspieszyć. Nigdy jednak nie wiadomo co będzie katalizatorem...jak się okazuje może to być nawet zombi:)

      Ściskam i dziękuję za udział w linkowym party!
      Karolina z Żyj Kochaj Twórz

      Usuń

Copyright © 2016 Kosmeologika , Blogger